Posłuchaj artykułu!
Po masakrze Grudnia panowała groza. Władza robiła wiele, by zatrzeć pamięć o tym, co się stało. Bliscy ofiar, na przykład nauczyciele zabitego Stanisława Sieradzana robili wszystko, by pamięć przetrwała.
17 grudnia 1980 roku odsłonięto w Gdyni pierwszy Pomnik Ofiar Grudnia 1970. Przy tej okazji w Morskim Domu Kultury odbyła się konferencja prasowa z udziałem rodzin zabitych. O tym, jak skutecznie władzom udawało się nie dopuścić wiedzy o Grudniu do świadomości publicznej, świadczą pytania dziennikarzy:
„Słyszałam, że na rodzinach poległych wymuszano zgodę na zmianę aktu zgonu. Czy jest jakaś rodzina, która mogłaby to potwierdzić?”
„Czy prawdą jest, że ofiary Grudnia 1970 były chowane w nocy na cmentarzach i czy robiono to cichaczem, starając się uniknąć rozgłosu?”
„Czy komuś z państwa wiadomo coś o tym młodym mężczyźnie, który był niesiony na drzwiach w jednym z tych pochodów, jakie odbywały się od przystanku Gdynia-Stocznia w kierunku Urzędu Miejskiego?”
„Czy władze albo ktokolwiek inny udzieliły pomocy rzeczowej, materialnej lub duchowej rodzinom poległych?”
„Czy jest ktoś, kto mógłby wyjaśnić sprawę chowania Grudnia w Lasach Piaśnickich?”[1]

Ulotka-cegiełka o wartości 50 zł na budowę pomników Ofiar Grudnia 1970 roku w Gdyni, aut. Społeczny Komitet Budowy Pomników Ofiar Grudnia 1970 w Gdyni, lata osiemdziesiąte XX wieku (ze zbiorów Muzeum Miasta Gdyni, sygn. MMG/HM/II/5377)
1.
Po 10 latach od grudniowej masakry udało się – korzystając z politycznej odwilży – postawić i uroczyście odsłonić pomniki ofiar w Gdyni i w Gdańsku. Sierpniowe strajki zakończone zostały podpisaniem porozumień między władzą a konstytuującą się opozycją, co dało nadzieję na lepsze. Zalegalizowano Niezależny Samorządny Związek Zawodowy „Solidarność”, zelżała cenzura. Przy Międzyzakładowym Komitecie Założycielskim NSZZ „S” powstała sekcja historyczna – dla niej dziennikarka Wiesława Kwiatkowska zaczęła zbierać relacje uczestników i świadków gdyńskiego Grudnia. 19 września 1980 roku po raz pierwszy zebrał się Społeczny Komitet Budowy Pomników Ofiar Grudnia 1970 roku w Gdyni. Atmosferę, w jakiej pracował, przywołała w książce Uwięziona kolęda scenografka Alina Afanasjew, współautorka (razem z mężem Jerzym Afanasjewem) scenariusza widowiska, które towarzyszyło wmurowaniu kamienia węgielnego pod pomnik przy Urzędzie Miasta:
„Czas cofnął się. Pamiętam ciemne niebo nad Gdynią. Detonacje. Domysły. Wspomnienie czasu – tego czasu, który przepływał, płynął – gdy jechały do Gdyni wojskowe lazarety. […] W grudniu – w ciemności, dymach, w dalekich wybuchach, detonacjach – w strasznej tajemnicy śmierci wielu ludzi, w nieludzkich opowieściach o pogrzebach, o zmarłych, o TAJEMNICY – była groza. W milczeniu. W martwej ciszy, która otaczała nasze życie i naszą śmierć. Słyszałam tę ciszę. […]
Nocą przybiegała sąsiadka i mówiła, że przy molo bez świateł stoi „Batory” i ludzie skaczą nad ciemną topielą, matki z dziećmi, starzy, wprost do łodzi, która cumuje do mola i odwozi na ląd. Opowieści koleżanek o apokaliptycznych scenach w Gdyni. Zmarli przykryci kocami, gazetami. Opowieści o porannym pukaniu do drzwi i wzywaniu na pogrzeb zabitego syna. Brata. Ojca. Opowieść muzyka Jana Reynowicza, który widział pochód niosący na drzwiach zabitego człowieka. Wszystko opowiadane cicho. Szeptem. Wszystko w tajemnicy. W ciszy otwierane drzwi do domu. Milcząc wychodziliśmy na dwór. W milczeniu szliśmy do pracy. Patrzyliśmy po sobie – ludzie, którzy wiedzieli. Ale milczeliśmy. W tramwajach, przy milczącej konduktorce stali mężczyźni z ciemnymi twarzami i zaglądali nam w oczy. My opuszczaliśmy wzrok. W milczeniu kupowaliśmy bilet. Oni patrzyli. Nam drżały ręce. Konduktorce drżały ręce. Oni patrzyli zimno, bezczelnie. Czego szukali w naszych twarzach? Chcieli nam wydrzeć nasze myśli. Zetrzeć z naszej świadomości – to co my – wiedzieliśmy o nich? Groza. Żyliśmy w grozie.
Teraz w Komitecie to się przybliżyło. Nie mówimy wiele o tym. Działamy w imię życia”[2].
Pomnik projektu Stanisława Gierady – cyfry składające się na datę 1970, z siódemką w kształcie sylwetki upadającego człowieka, wspierające się na poziomo ułożonym krzyżu – gdyńscy stoczniowcy wykonali w 22 dni. Stanął tuż przy wejściu do Stoczni. Na uroczystość odsłonięcia przybyło 10 tysięcy ludzi, a potem pierwszy raz mieli okazję porozmawiać głośno o tym, co wydarzyło się dekadę wcześniej.
Dariusz Wójcik miał niecałe trzy lata, gdy jego ojciec Marian, zatrudniony w Stoczni im. Komuny Paryskiej jako malarz okrętowy, został – w drodze do pracy – postrzelony i następnego dnia o świcie zmarł. Razem z mamą i sąsiadami – rodziną Nastałych (17-letni Zbigniew Nastały też zginął 17 grudnia 1970 roku) przyjechał na odsłonięcie pomnika z Wejherowa. „Przez tyle lat nie było obchodów, nikt o tym nie mówił, nikt nie wiedział, panowała cisza. A tu nagle pomnik – opowiadał. – Pamiętam spotkanie, na którym wspominaliśmy bliskich, każdy coś opowiadał i wszyscy płakali”[3].
2.
Od pierwszych godzin po Czarnym Czwartku władza robiła wszystko, by zatrzeć pamięć o masakrze. Grażyna Paśniewska wspomina swoją mamę – siostrę zabitego Stanisława Lewandowskiego: „To była waleczna kobieta. Do przetwórni, w której pracowała przemycała piosenki o grudniowych morderstwach i śpiewała je na zakładzie. Tam pracowały żony milicjantów i one donosiły. Wzywano ją na komendę milicji, że ma się uspokoić. Ona mówiła: «Możecie mnie wsadzić, a ja się nie uspokoję. To był mój najmłodszy brat i jak długo będę chciała śpiewać, tak długo będę to robić». Wzywał ją dyrektor zakładu i prosił, żeby dała spokój, bo jego wciąż nachodzą, żeby mamusię przyciszyć”.
Gdy zbliżała się pierwsza rocznica funkcjonariusze SB szczególnym nadzorem otoczyli cmentarze, kościoły, uczestników demonstracji i bliskich ofiar. Piotr Brzeziński i Anna Nadarzyńska-Piszczewiat w tekście W walce o prawdę przywołują przykłady. Przed 1 listopada 1971 roku, żeby zapobiec „wytworzeniu atmosfery niepokoju i zamętu w czasie składania wieńców na cmentarzach” zwarte szeregi gdyńskich SB i milicji wzmocniono o funkcjonariuszy z Koszalina, Gdańska i Warszawy. Przeczesywali okolice cmentarzy i stacji SKM Gdynia Stocznia w poszukiwaniu ulotek, zniczy i wieńców. Mieli za zadanie „ustalanie i dokumentowanie osób składających wieńce” oraz „zachowujących się przy tych grobach prowokująco, wznoszących okrzyk oraz osób, które swoim zachowaniem mogą prowokować do zbierania się tłumu”.
Przestrzegali księży. Ci, jak zapewniał koordynujący akcję I zastępca komendanta wojewódzkiego MO ds. SB w Gdańsku, pułkownik Władysław Pożoga, obiecali, że dołożą starań, by nie doszło do zakłócenia porządku. Co więcej: „zarządcy cmentarzy gdyńskich, na których pochowane są ofiary zajść grudniowych poinformowali, że uprzedzili fundatorów pomników i rodziny poległych, że nie poświęcą nagrobków, o ile treść napisów nie zostanie z nimi wcześniej uzgodniona”[4].
Zastraszali ludzi. Podsłuchiwali rozmowy, konfiskowali zdjęcia, kontrolowali listy. Przechwycili na przykład list Wiktorii Sieradzan, matki zabitego Stanisława. 14 grudnia 1971 roku pisała do krewnej: „[…] Mój Boże rok w piątek mija, jak nasz Stasio leży w grobie, co ja przeżywam, żyć mi się nie chce, Marcel z rozpaczy się upija, a ja ryczę całe dnie, nie mogę miejsca znaleźć. Lecę na cmentarz, tam cisza, zimny kamień, nic to mi nie daje, wracam zbolała i nie mogę się niczym pocieszyć, po całych nocach nie śpię, tylko stale przed oczami mam Stasia, mojego kochanego pomocnika. Nie ma dzisiaj mamie kto pomóc, on stale pytał, co mamie zrobić, dziś głucho w mieszkaniu, nie mogę pogodzić się z tą myślą, że on już do nas nie wróci nigdy, ta myśl doprowadza mnie do rozpaczy. […] Idę jutro ubrać mu grób kwiatami, zapalić światło, […] wypłakać, to mi trochę ulży. Święta robię bardzo skromne, […] choinkę Stasiowi zrobię i tam w obydwa Święta pójdziemy do niego. Boże mój, co ja cierpię. […] W piątek 17-go wieczorem w naszym kościele odprawi się nabożeństwo za Stasia i wszystkich pomordowanych w bestialski sposób […]”[5].
3.
Rok wcześniej w piątek Wiktoria Sieradzan przyszła do chłodniczaka, bo myślała, że może syn został na noc w szkole, zdarzało mu się zasiedzieć w ciemni fotograficznej w internacie. „Rodzina dopiero w sobotę dowiedziała się, że Staszek nie żyje – opowiadał Edmund Gruchała, nauczyciel i opiekun 30. Wodnej Drużyny Harcerskiej, do której należał Sieradzan. – W szkole wszyscy go żałowali, był bardzo lubiany, podziwiany. W drużynie pełnił funkcję przybocznego, nie opuszczał żadnego spływu czy rejsu. To był odważny chłopak”.
Nauczyciel zapamiętał, że niektórzy mieli do niego pretensje, bo uważali, że prowadząc drużynę nastawiał młodzież przeciw systemowi. „Ale to nieprawda. Zresztą Staszek zginął przypadkowo. Oficjalna wersja mówi, że został postrzelony i konający przewieziony do szpitala. Ale oglądałem jego ubranie. Tam było za mało krwi jak na postrzał. Moim zdaniem zakatrupiono go w podziemiach Urzędu Miasta”.
Choć wszyscy wiedzieli, że Sieradzan zginął 17 grudnia, w szkole – jak wszędzie – panowało milczenie. Nie odbył się apel, żadna wewnętrzna uroczystość, jedynie grupa nauczycieli i uczniów uczestniczyła w pogrzebie.
Edmund Gruchała: „Wystąpiłem o przepustki dla czworga – razem ze mną – nauczycieli i kilkunastu uczniów. Dyrektor szkoły, choć miał obawy wobec gestów pamięci, nie robił żadnych problemów. Uczniowie zebrali jakieś pieniądze na wieniec. Poszedłem z nimi do kwiaciarni zamówić, mówimy, że mamy taką kwotę i więcej się nie da zebrać. Kiedy kwiaciarka dowiedziała się, że chodzi o wypadek grudniowy, nie przyjęła pieniędzy. Zrobiła piękny wieniec. Zależało nam na patriotycznym wydźwięku, więc składał się z biało-czerwonych goździków. Ozdobiliśmy szarfami. Napisy brzmiały neutralnie, nie mogliśmy pozwolić sobie na wzmiankę, że został zamordowany. «Zginął w wypadku» – to było najwięcej, ile dało się powiedzieć. Z cmentarza odwieziono nas nyskami, żebyśmy nie kręcili się po mieście”.
Stanisław Sieradzan w 1971 roku miał zdawać maturę. Zwyczajowo na przełomie stycznia i lutego dla klas maturalnych organizowane są w szkołach studniówki. Uczniowie z klasy Sieradzana odmówili udziału w studniówce. Nauczyciele zadbali, by jego zdjęcie – w czarnej ramce – znalazło się na tableau z fotografiami innych maturzystów.
Podobno – zapamiętał to Edmund Gruchała – już wtedy mówiło się o tablicy pamiątkowej, ale nie było szans. Od 1980 roku odbywały się w szkole rocznicowe apele, co pięć lat zamawiano mszę w kościele pod wezwaniem Świętej Rodziny na Grabówku. Aż w 1998 roku dyrektorem Zespołu Szkół Chłodniczych i Elektronicznych został Marian Deręgowski. Opowiadał:
„W 2000 roku przypadała 50. rocznica utworzenia szkoły. Absolwenci, osoby związane ze szkołą, chciały,aby urządzić huczny jubileusz. Przy tej okazji postanowiliśmy wydać monografię szkoły. Podzieliliśmy pracę między trzech: Witold Jastrzębski [dyrektor Technikum Chłodniczego w latach 1958-1973 – przyp. AB] zajął się najstarszą historią, Edmund Gruchała – pozaszkolną działalnością placówki, a ja – czasami już najnowszymi. Oczywiście dużo miejsca poświęciliśmy sylwetce Staszka Sieradzana i wspólnie myśleliśmy, że trzeba utrwalić pamięć o nim w szkole. Dotąd nie było żadnego śladu, nowi uczniowie prawie nic o Staszku nie wiedzieli. A ja postawiłem sobie za cel, powiedziałem to nawet na jakiejś Radzie Pedagogicznej, że każdy absolwent chłodniczaka musi wiedzieć, kim był Staszek Sieradzan, że po prostu nie może się zdarzyć, że ktoś nie wie.
No i powstał pomysł tablicy pamiątkowej. Zastanawialiśmy się, gdzie ją powiesić – na zewnątrz, czy w środku. Wybraliśmy hol główny, przy auli, bo to miejsce, którego nie sposób przeoczyć. Z kierowniczką administracyjną pojechaliśmy na Witomińską i zamówiliśmy u kamieniarza tablicę, opatrzoną oczywiście symbolem Grudnia. Odsłoniliśmy ją w 2005 roku, w 35. rocznicę Czarnego Czwartku. W uroczystości uczestniczył Zygmunt Sieradzan, brat Staszka.
Co roku pod tą tablicą odbywa się rocznicowy apel. Poza tym w okolicach Wszystkich Świętych urządzamy apel dla klas pierwszych, żeby opowiedzieć tę historię nowym uczniom. Jesteśmy – jako szkoła – strażnikami pamięci o Staszku. Uczniowie i nauczyciele odchodzą, ale jako instytucja musimy o tę pamięć dbać”.
Zygmunt Sieradzan: „Mama nigdy nie doszła do siebie. Nie pogodziła się z jego śmiercią, ale też z tym, że nie dowiedzieliśmy się, gdzie, jak i dlaczego zginął. Gdyby zostały wyjaśnione okoliczności, byłoby chociaż trochę lżej. Dobrze, że została pamięć po Staszku, że w technikum, do którego chodził, są ludzie, którzy co rok upamiętniają jego śmierć”.

Krzyż – pomnik Ofiar Grudnia 1970 przy alei marszałka Józefa Piłsudskiego, fot. Jan Netzel, 1998-2000 (ze zbiorów Muzeum Miasta Gdyni, sygn. MMG/HM/II/2832)
4.
Głosy świadków i uczestników grudniowej masakry, na krótko uwolnione w 1980 roku, już nigdy nie dały się zdusić. W stanie wojennym władza zrobiła dużo, by na powrót zapadło milczenie. Wiesława Kwiatkowska, która zbierała relacje o Grudniu, została za to skazana przez Sąd Marynarki Wojennej na pięć lat pozbawienia wolności [Sąd Najwyższy złagodził wyrok do 1,5 roku, a w lipcu 1983 roku Kwiatkowską zwolniono na mocy amnestii – przyp. AB]. Zawieszono działalność Społecznego Komitetu Budowy Pomników Ofiar Grudnia 1970 roku w Gdyni, a potem zdecydowano o jego likwidacji. Znowu wiało grozą.
Zbyt wiele jednak w sprawie upamiętnienia Grudnia 1970 wydarzyło się w karnawale Solidarności, by można było to cofnąć. Wiesława Kwiatkowska po wyjściu z więzienia dalej zbierała relacje i choć część wcześniejszych skonfiskowała SB, w 1986 roku ukazała się w podziemiu książka Grudzień ’70 w Gdyni. Pod koniec lat osiemdziesiątych powstało Koło Rodzin Ofiar Grudnia, w 1993 roku przekształcone w Stowarzyszenie, które – jak mówił współzałożyciel i prezes Marian Drabik: „miało wspomagać osoby w ciężkim stanie materialnym, a także integrować poszkodowanych z Grudnia ‘70 roku, aby pamięć nie zaginęła”.[6]
17 grudnia 1970 roku Marian Drabik szedł do pracy w Stoczni. Gdy usłyszał komunikaty, że pracy dziś nie będzie, nie mógł się cofnąć nawet, gdyby chciał. Gęsty tłum na pomoście napierał raz w jedną, raz w drugą stronę, nie było jak się wydostać. Relacjonował: „Kiedy zorientowałem się, że przede mną padają ludzie zabici, nie zdążyłem się wycofać i otrzymałem wtedy rykoszetem w lewą rękę, w przedramię. Myślałem, że rękę urwało, taki był to ból. Padłem na kolana i wtedy otrzymałem drugi rykoszet, w głowę”. Gdy po operacji opuszczał szpital dostał wypis, w którym nie znalazło się ani słowo o strzale w głowę. „Jako Stowarzyszenie Rodzin Ofiar Grudnia domagaliśmy się w szpitalu dokładnej listy rannych i dopiero w latach dziewięćdziesiątych znalazły się dokumenty poświadczające, że miałem ranę postrzałową głowy. Czego to dowodzi? Że w 1970 roku próbowano zataić pewne sprawy wypadków grudniowych. No bo jak to inaczej rozumieć?”.
Aleksandra Boćkowska
[1] A. Drzycimski, On miał piętnaście lat, „Samorządność” nr 3, 14 grudnia 1981.
[2] A. Afanasjew, Uwięziona kolęda, Gdańsk 1991, s. 20-21.
[3] Jeśli nie zaznaczono inaczej, wypowiedzi świadków i uczestników Grudnia pochodzą z rozmów przeprowadzonych przez Annę Kisicką lub Marka Wąsa w latach 2021-2023 w ramach projektu Grudzień ’70. Nieobecność, prowadzonego przez Muzeum Miasta Gdyni.
[4] P. Brzeziński i A. Nadarzyńska-Piszczewiat, W walce o prawdę, [w:] P. Brzeziński, R. Chrzanowski, A. Nadarzyńska-Piszczewiat, Zbrodnia bez kary. Grudzień 1970 w Gdyni, Gdynia 2020, s. 257.
[5] P. Brzeziński, R. Chrzanowski, A. Nadarzyńska-Piszczewiat, Zbrodnia bez kary. Grudzień 1970 w Gdyni, Gdynia 2020, s. 315-316.
[6] Wypowiedź pochodzi z rozmowy przeprowadzonej przez Dariusza Małszyckiego w 2016 roku w ramach projektu „Dodaj historię”, prowadzonego przez Muzeum Miasta Gdyni.