Demonstracja na skwerze przed budynkiem Prezydium Miejskiej Rady Narodowej

Na ulicach

Czas czytania: 20 minut

Na ulicach

Aleksandra Boćkowska – dziennikarka, redaktorka, reporterka. Jest autorką książek, w 2025 roku ukazał się jej reportaż „Gdynia. Pierwsza w Polsce”, wcześniej wydała m.in. „To wszystko nie robi się samo. Rozmowy na zapleczu kultury”, „Można wybierać. 4 czerwca 1989”, „Księżyc z peweksu. O luksusie w PRL” (wyd. Czarne).

Posłuchaj artykułu!

Kilkanaście tysięcy osób demonstrujących 17 grudnia 1970 roku na ulicach Gdyni miało przeciw sobie ponad sześć tysięcy uzbrojonych żołnierzy i milicjantów.

Demonstracja na skwerze przed budynkiem Prezydium Miejskiej Rady Narodowej (obecnie Urząd Miasta), fot. Zbigniew Kamieński, 17.12.1970 (ze zbiorów Muzeum Miasta Gdyni, sygn. MMG/HM/II/6014/3)

„Wszelkie szkło w bufecie, wszystko w domu trzęsło się i telepało przez całą noc. Słychać było jeden wielki huk, jechały czołgi jeden za drugim – wspomina Ewa Jażdżewska, która mieszkała wtedy na Grabówku, w pobliżu kładki łączącej peron stacji SKM Gdynia Stocznia z ulicą Czerwonych Kosynierów [dzisiejsza Morska]. – O szóstej rano słyszeliśmy strzały, to były serie z karabinów maszynowych. Później ucichły i kiedy o w pół do siódmej wychodziłam do pracy, panowała cisza. Żeby dojść na pocztę, gdzie pracowałam, musiałam przejść koło pomostu i tam były tłumy ludzi. Nie wiedziałam, co dzieje się po drugiej stronie torów, widziałam tylko ten tłum na kładce, więcej w ciemnościach nie mogłam dostrzec. Dotarłam do pracy i pół godziny później przybiegła koleżanka, która pracowała w Porcie i zaczęła krzyczeć: «Ewa, strzelają do ludzi jak do kaczków». Tak mówiła, «jak do kaczków», ona była suwnicową”[1].

Jerzy Miotke, 19-letni pracownik Stoczni im. Komuny Paryskiej, uczeń technikum: „Wychodzę o godzinie 5.45 jak zawsze. Idę z ulicy Abrahama na Świętojańską, gdzie wsiadam do autobusu numer 104. Autobus dojeżdża tylko do Dworca Głównego, lecą komunikaty «Praca wstrzymana. Proszę się wycofać do domu», ale przecież poprzedniego wieczoru wicepremier Kociołek nakazał nam wrócić do pracy. Tu jakiś anonimowy głos daje nam coś zupełnie sprzecznego, więc wysiadamy i podążamy ulicą Marchlewskiego [dzisiejsza Janka Wiśniewskiego] od Dworca w kierunku Stoczni. Pierwsi, którzy tam są, to stoczniowcy z wydziałów kadłubowych, bo oni rozpoczynają robotę wcześniej – o 6.00 i 6.15. 12 tysięcy ludzi nie mogło dojeżdżać na jedną godzinę, więc podzielono nas na różne przedziały czasowe, co 15 minut. Ja zaczynałem o 6.30, umysłowi jeszcze później – o 7.00 i stopniowo, aż do 8.00.

Idziemy i gdzieś tak 400 metrów od Dworca jest już ściana ludzi, którzy przyjechali wcześniej. Słyszę strzał ostrzegawczy z pojazdu opancerzonego i za kilka chwil ewidentnie seryjne strzały z broni maszynowej”.

Henryk Mierzejewski, stoczniowiec: „Mieszkałem w tym czasie w hotelu dla uczących się przy Kapitańskiej, naprzeciwko stacji Gdynia Stocznia, ale poprzedniego dnia pojechałem do mojej narzeczonej, obecnie żony, do Chyloni, żeby podzielić się z nią tymi wszystkimi zdarzeniami z wtorku i środy [Henryk Mierzejewski uczestniczył w demonstracji 15 grudnia, która zaowocowała powołaniem Komitetu Strajkowego – rozbitego w nocy z 15 na 16 grudnia]. Zostałem u niej, a w nocy spacyfikowano mój hotel – milicja wyciągnęła wszystkich, przeprowadziła ścieżki zdrowia, część ludzi tych aresztowano. Dopiero później dowiedziałem się, czego uniknąłem. Rano razem jechaliśmy trolejbusem do pracy – ona do Dalmoru, ja do Stoczni. Na wysokości Stoczni widzieliśmy przez tory szpaler czołgów, ciężkich samochodów. W trajtku zaczęły się płacze, a jak wyjechaliśmy tunelem do Dworca Głównego, to zobaczyliśmy czołg. W trajtku histeria. Czołgi stały też na 10 Lutego, przy PLO i bankach [czyli na skrzyżowaniu z 3 Maja]. Na Placu Kaszubskim – jakaś taka bateria, armata, coś takiego. Wyszliśmy z trajtka i pobiegliśmy do Dalmoru. WOP-iści [funkcjonariusze Wojsk Ochrony Pogranicza] wpuszczali tylko pracowników z przepustkami, więc szybko pożegnałem się z narzeczoną i pędem w kierunku Stoczni, bo słyszałem już strzały. Na wysokości Dworca, za sądem naprzeciwko mnie szedł skrwawiony tłum. Mogę tak to określić, bo ludzie mieli zakrwawione ubrania, krzyczeli: «Mordercy, mordercy»”[2].

Ewa Jażdżewska: „Jak ta moja koleżanka krzyczała, że strzelają do ludzi, to ja usiadłam do dalekopisu i zaczęłam łączyć z dużymi miastami: Wrocławiem, Bydgoszczą, Poznaniem. Nadawałam tylko jedną treść: w Gdyni mordują robotników i szybko rozłączałam dalekopis, żeby nikt nie mógł zidentyfikować, z którego urzędu pocztowego poszła informacja. O 8.15 łączność została zerwana. Urząd Pocztowy nie był otwarty. Naczelnik kazała nam w związku z tym rozpakowywać druki. Rąbnęłam paczkę z drukami i powiedziałam: «Ja idę pod Stocznię»”.

Jerzy Miotke: „Mniej więcej o godzinie 8.50, może o 9.00 jestem znów przed Dworcem Głównym, na Placu Konstytucji. Decyduję wycofać się stamtąd i iść do domu, wychodzę z placu i słyszę z prawej strony, spod torów krzyki i hasła dość głośno, intensywnie wykrzykiwane. A to jest pochód, który niesie na drzwiach ciało Zbyszka Godlewskiego. Wychodzą spod ulicy Podjazd w ulicę 10 Lutego. Wśród tych niosących ciało na drzwiach widzę znów moich kolegów ze stoczni. I ten tłum dość spokojnym, rytmicznym krokiem zmierza w stronę ulicy 10 Lutego. Dołączam do nich”.

            Wielość pochodów i sprzeczności  

            Symbolem gdyńskiego Czarnego Czwartku stał się pochód ze Stoczni – ulicami Czerwonych Kosynierów, 10 Lutego i Świętojańską – do skrzyżowania z Czołgistów [dziś al. Piłsudskiego] przed Prezydium Miejskiej Rady Narodowej [dziś Urząd Miasta Gdyni]. Robotnicy nieśli – położone na drzwiach wyrwanych po drodze z toalety – ciało zabitego Zbigniewa Godlewskiego. Do demonstrujących, zatrzymywanych i atakowanych przez milicję i wojsko, stopniowo dołączali mieszkańcy Gdyni, ktoś wyniósł krzyż z kościoła Najświętszej Marii Panny, ktoś rozsypał nad zmarłym kwiaty z mijanej kwiaciarni.  

            Kiedy czyta się wspomnienia świadków i uczestników pochodu, zwracają uwagę nieścisłości. Jedni z Czerwonych Kosynierów do Śródmieścia przeszli pod wiaduktem koło Dworca, inni tunelem pod peronami. Nie zgadzają się trasy, godziny i miejsca odłożenia zwłok czy rozproszenia pochodu, liczba uczestników.

            Pierwsza zwróciła na to uwagę Wiesława Kwiatkowska, prekursorka badań nad Grudniem 1970. Gdyńska dziennikarka zbierała relacje uczestników już w latach 1980-1981. „Przez długi czas stanowiło to dla mnie zagadkę (w Gdyni przez dziesięć lat wspominało się ten pochód, zawsze w liczbie pojedynczej), nim ponowne wsłuchanie się w zapis magnetofonowy rozmów prowadzonych przez funkcjonariuszy SB nie nasunęło rozwiązania. Pochody z ciałem na drzwiach były co najmniej dwa, a śmiało można przyjąć, że więcej[3]” – napisała w książce Grudniowa apokalipsa.

            Robert Chrzanowski wylicza kilka demonstracji. Pierwsi demonstrujący mieli wyruszyć już około 7.00 rano od gmachu sądu w kierunku 10 Lutego lub – przez Migały [dzisiejsza Wójta Radtkego] do Placu Kaszubskiego. „Ten pochód został rozbity przez milicję, która także użyła broni palnej”[4] – pisze Chrzanowski.  

            W tym czasie ludzie zbierali się też przed Prezydium, przed ósmą rano było ich tam – według różnych relacji – między dwa a pięć tysięcy. Gmachu pilnowało wojsko, komendant Milicji Obywatelskiej skierował na miejsce 360 funkcjonariuszy, nad manifestującymi kołował helikopter, z którego zrzucano petardy i gaz łzawiący.  Około 8.30 pod Urząd Miasta dotarł następny pochód. Milicjanci, którzy najpierw cofnęli się pod jego naporem, wkrótce użyli broni. Na ratunek, często spóźniony, manifestującym przyjeżdżały karetki pogotowia, na pomoc funkcjonariuszom przysłano 371 milicjantów z Gdańska.

            Pochód z zabitym Zbigniewem Godlewskim, wielokrotnie atakowany i rozpraszany przez milicję i wojsko, przybył na skrzyżowanie Świętojańskiej i Czołgistów ok. 10.30.

            Przed godziną milicyjną, którą ogłoszono o 17.00 przeszły ulicami śródmieścia jeszcze co najmniej dwie grupy demonstrantów, w tym jedna – w ślad za plotką, że w budynku Wyższej Szkoły Morskiej czekają władze miejskie gotowe do rozmów z robotnikami – ulicami Władysława IV i 10 Lutego w kierunku Czerwonych Kosynierów.

            Ze względu na to wszystko – wielość pochodów i sprzeczności w relacjach świadków i uczestników – niniejszy tekst ma na celu przywołanie atmosfery, która panowała tego dnia w Gdyni, a nie chronologiczne odtworzenie zdarzeń.

            Całe miasto wrze

            Henryk Mierzejewski: „Tłum szedł od strony Stoczni, więc ja przez tory przebiegłem na Czerwonych Kosynierów i dalej w kierunku kładki. Tam strzelano do nas, było wielu rannych, nie wiem ile to trwało, myślę, że godzinę, może półtorej. Wreszcie wzięliśmy zabitego chłopaka i poszliśmy w kierunku Dworca Głównego. Mijaliśmy baraki kolejowe, ktoś rzucił, że potrzebna jest jakaś deska, żeby położyć chłopaka – dokąd nieśliśmy go trzymając za ręce i nogi, był trochę poniewierany – i wyrwaliśmy drzwi do ubikacji. Położyliśmy zabitego i szliśmy dalej w kierunku 10 Lutego.

            Jak schodziliśmy pod wiadukt, to z czołgu wystrzelili ślepaka. Odgłos był niesamowity i wszyscy wpadliśmy w panikę. Skierowaliśmy się do tunelu pod Dworcem, szliśmy krzycząc «Mordercy, mordercy». Tłum, skandowanie – niosło mnie to, nie czułem, że idę, tylko że biegnę, że lecę. Wyszliśmy na 10 Lutego, tam zdarzył się incydent, który zapamiętałem na całe życie. Między bankami a PLO stał czołg, wokół kręciło się kilku żołnierzy z karabinami na szyi. Mój znajomy z brygady, Janek, nie przypomnę sobie nazwiska, podbiegł do jednego z żołnierzy, chwycił za karabin i nagle temu człowiekowi z oczu trysnęły łzy. Nie, że się zwyczajnie rozpłakał, tylko wyciekły dwa strumienie łez. Powiedziałem do kolegi, żeby go zostawił, bo nie wiadomo, co się stanie. Puścili nas dalej. Skręciliśmy w Świętojańską, cały czas towarzyszył nam helikopter, z którego rzucali świecie dymne. Cała ulica była zadymiona, gdzieś w połowie zobaczyliśmy, że idzie na nas milicja. Celowali w nas świecami dymnymi, prawdopodobnie pociskami ostrymi też. Zostawiliśmy drzwi z zabitym i rozbiegliśmy się na boki, po bramach, po mieszkaniach. Ja przedostałem się na ulicę Bema i dobiegłem aż do kościoła Franciszkanów na Wzgórzu Nowotki [dziś Wzgórze Św. Maksymiliana] i na drugą stronę torów, gdzie też już było pełno milicji”.

            Jerzy Miotke: „Ja z tym pochodem dochodzę do kina Warszawa, po przeciwnej stronie kościoła Najświętszej Marii Panny. Znam tę okolicę, każde podwórko, każde przejście, więc docieram na Abrahama. Wchodzę do domu, jest ciągle rano, na pewno przed 10.00. Mama spłakana, wykończona oświadcza, że mojego młodszego rodzeństwa nie ma. Oni poszli na 8.00 do swoich szkół. Mówię więc, że spróbuję ich poszukać. Wychodzę na ulicę Władysława IV. Tutaj jest już wielka zadyma. Pochód idzie Świętojańską, ale całe miasto wrze”.

            Janina Żabkiewicz: „Mieszkałam wtedy przy ulicy Abrahama i rano dołączyłam do tego orszaku, w którym był niesiony na drzwiach zabity stoczniowiec. Szliśmy Świętojańską razem z pracownicami i pracownikami Stoczni, Portu, z uczniami, którzy tego ranka wyszli do szkół, ale te były zamknięte, więc dołączyliśmy. Śpiewaliśmy religijne i patriotyczne pieśni, rozmawialiśmy między sobą. Parokrotnie zatrzymywali nas zomowcy, ale po jakimś czasie znowu szliśmy do przodu. Po różnych przepychankach około godziny 10.00 doszliśmy przed Miejską Radę. Staliśmy, śpiewaliśmy pieśni, czekaliśmy, że wyjdzie ktoś z Miejskiej Rady i powie, że cofną te podwyżki, które były bardzo drastyczne i że rozejdziemy się w spokoju jakoś, a potem wszystko wróci do normy.

            No niestety, spojrzałam w górę i zobaczyłam krążący nad nami helikopter. Otworzyły się drzwi w tym helikopterze i jakiś mężczyzna, nie wiem czy wojskowy czy zomowiec, prawie że się wychylił: patrzył na nas i zaczął rzucać gazami łzawiącymi, jakimiś petardami. Tłum się rozpierzchł, zaczęliśmy uciekać w różne strony. Usłyszałam łomot dochodzący z którejś z bocznych ulic, chyba z Bema, w naszą stronę napierał szpaler zomowców. Pałami walili w tarcze, ciągle pamiętam ten rytmiczny odgłos. Przed oczami miałam ciemno od gazów łzawiących. W pewnym momencie poczułam ból na plecach i straciłam przez chwilę świadomość. Ocknęłam się na Świętojańskiej, blisko Czołgistów. Zobaczyłam, że ludzie przemykają we wszystkie strony, nie wiedziałam, co robić, nagle uzmysłowiłam sobie, że mogę przez bramę przelecieć do moich rodziców, którzy mieszkali przy Władysława IV – tam, gdzie na dole była kawiarnia Saga. Przeleciałam szybciutko, biegłam przez podwórze. Jacyś ludzie spytali, co mi się stało. Mówię: «Nie idźcie nigdzie, bo strzelają do bezbronnych ludzi». Patrzyli na mnie zdziwieni, ale wrócili się.

            Przyszłam do rodziców, mamusia opatrzyła mi kolana, dała jakąś tabletkę na uspokojenie, coś do picia. Tata mówił, że to niemożliwe, co się dzieje. Obserwowaliśmy sytuację z okien na szóstym piętrze – nasze wychodziło na Władysława IV, a sąsiadów na Czołgistów, więc biegaliśmy od jednego do drugiego patrzeć, czy ktoś nie potrzebuje pomocy. Na Władysława IV tłum robotników i uczniów stanął tyłem do torów. W ich kierunku wystartowali zomowcy całym szpalerem. W pewnym momencie zaczęli strzelać ostrą amunicją. W pierwszym szeregu stał młody mężczyzna, wysoki, w kożuszku – zapamiętałam ten kożuszek, bo wtedy taka moda dopiero wchodziła, mało było takich ubiorów w Gdyni. Uniósł rękę i zomowiec strzelił mu prosto w piersi. Chłopak przewrócił się na plecy i drżał. Tłum ruszył na tych zomowców. Niektórzy mieli kamienie w rękach, petardy, które nie wybuchły, rzucali tym i odsunęli zomowców w stronę stacji benzynowej na Czołgistów. Podjechała karetka na sygnale i zabrała tego zabitego. Po latach dowiedziałam się, że nazywał się Waldemar Zajonczko[5]. W myślach nazwałam go Kmicic, bo tak mi się jawił pięknie – rozwiane włosy i ten kożuszek, odważny chłopak”[6].

            Ireneusz Grabczak, pracownik wydziału wyposażeniowego Stoczni Marynarki Wojennej: „Oksywie i Obłuże były obstawione wojskiem, więc wydostaliśmy się dróżkami przy kanale, gdzie teraz znajduje się baza kontenerowa, na dziko przeszliśmy przez tory i znaleźliśmy się na Czerwonych Kosynierów. Dołączyliśmy do ludzi zmierzających w kierunku miasta. Ja z grupą innych chłopaków poszedłem w okolicę stacji SKM Wzgórze Nowotki. Tam utworzyła się reduta – duży tłum i dobre kamienie, dobrze leżały w dłoniach. Jak widzieliśmy milicję, to rzucaliśmy kamieniami. Oni nas atakowali. Dochodziło do zwarć, miałem nawet rozciętą głowę, ale laliśmy się z nimi równo. Oni nas pałami, my pięściami. Byliśmy młodzi, więc była to dla nas frajda, żeby walić w milicję, której nie lubiliśmy. Nie wiedziałem wtedy, że w Gdyni tego dnia giną ludzie. Milicjanci, jak nie mogli sobie dać z nami rady, to w końcu zaczęli strzelać. Strzelali seriami. Lekko dostałem w nogę, nad kolanem, ale zobaczyłem to dopiero w domu”.

            Edward Florek, stoczniowiec: „Spod Stoczni dotarłem z manifestantami pod Urząd Miasta. Na Bema stały oddziały ZOMO, które po jakimś czasie ruszyły na protestujących. Rzuciliśmy się do ucieczki. Ja przebiegłem na ulicę Partyzantów. Odwróciłem się w kierunku Urzędu Miasta i poczułem silne uderzenie w klatkę piersiową z prawej strony. Chciałem biec, ale nogi odmówiły posłuszeństwa. Poczułem się słabo. Ręką dotknąłem miejsca uderzenia. Rękę i ubranie miałem zabrudzone krwią. Chciałem uciekać, ale już nie mogłem”.

            Jerzy Miotke: „Wozy pancerne, posterunki, kordony milicji i wojska. Wszędzie stoją, sprawdzają, legitymują, uniemożliwiają jakiekolwiek gromadzenie się większej ilości ludzi. Ludzie próbują się organizować, jeśli oni rzucają petardy, to my je odrzucamy. Dochodzę do szkoły najmłodszej siostry, okazuje się, że jest tam bezpieczna. Do VI Liceum Ogólnokształcącego na Wzgórzu Nowotki nie ma jak się przedostać, ale dowiaduję się, że dzieciaki rano tam nie dotarły. Szukam ich więc po mieście. Spod Prezydium wycofuję się ulicą Bema i tam dopada mnie kordon wojskowych. Na czoło wychodzi czterech żołnierzy, podporucznik żąda wylegitymowania się. W dowodzie mam wpisane, że jestem pracownikiem Stoczni Komuny Paryskiej, więc każe mi pokazać ręce. Brudne byłyby dowodem, że rzucałem kamieniami z nasypów kolejowych, czyli brałem czynny udział w protestach. Mam ręce czyste, oni dopytują, co robię, tłumaczę, że szukam rodzeństwa. On sobie pisze to w notatniku, nie zna topografii Gdyni, więc pokazuję paluchem, gdzie byłem i dokąd idę. Chcę iść do ciotki, która mieszka przy Kilińskiego zobaczyć, czy tam nie schroniły się dzieci. Idą ze mną. Po drodze dwaj żołnierze z tego kordonu zaczęli mnie bić po plecach i po nogach aż się przewróciłem. Dopiero ten oficer ich powtrzymał. Dochodzimy do domu mojej ciotki, oni zostają na dole, chcą czekać, ale ciotka nie pozwala mi wyjść”.

            Ewa Jażdżewska: „Z tymi ludźmi, którzy nieśli na drzwiach poległego, dotarłam na Świętojańską. Za nami jechała platforma, na której kręcił się karabin maszynowy, aż zamknęli nas w kocioł. Położyliśmy tego chłopaka na drzwiach na ulicy i rozbiegliśmy się po klatkach. Oczy mieliśmy zalane łzami, bo przecież wszędzie było pełno gazu, nogi jak z gumy, prawie po omacku, dotarliśmy na ostatnie pięto. Towarzyszył mi kolega z poczty, roznosiciel telegramów. Zapukałam do drzwi, kobieta otworzyła drzwi i myśmy się właściwie wdarli do tego mieszkania. Nie wyganiała nas, tylko mówiła: «Boże, szkoda was, zabiją was». Odczekaliśmy jakiś czas zanim wyszliśmy”.

            Janina Żabkiewicz: „W pewnym momencie zrobił się szum na klatce schodowej. Otworzyłam drzwi i zobaczyłam uciekających robotników – dwóch ze Stoczni, jeden z Portu, może odwrotnie. Biegli na nasze piętro, żeby schronić się przed zomowcami. Wpuściłam ich do nas, szybko zamknęłam drzwi i chwilę potem widziałam przez wizjer, że zomowcy już gnają za nimi. Patrzyliśmy jeszcze, jak biją ludzi. Około godziny 14.00, może 15.00 tłum się rozrzedził, ludzie się wycofywali, a zomowcy zaczęli wyłapywać młodych chłopców, którzy po prostu próbowali się do domu dostać. Widzieliśmy, jak chłopak poprosił jakąś parę, żeby mógł między nimi przejeść na drugą stronę ulicy. Zomowcy podeszli do nich, wylegitymowali to małżeństwo, a chłopcu kazali pokazać ręce. Miał brudne – prawdopodobnie od rzucania petard i gazów łzawiących. Kobieta z tej pary chciała go jakoś wyrwać, zomowiec ją odepchnął i za włosy zaciągnęli chłopca do Miejskiej Rady. Tam, gdzie bili zatrzymanych. Tata zaraz powiedział do tych panów, którzy u nas byli: «Szybko idźcie do łazienki umyć ręce, a wszystko, co macie w kieszeniach, wyrzućcie pod zlew, inaczej nie wyjdziecie»”.

            Siły wojska i milicji

            Robert Chrzanowski podaje, że w pacyfikacji gdyńskiego protestu brały udział trzy pułki Wojska Polskiego wspomagane przez Wojska Ochrony Pogranicza i Marynarkę Wojenną – w sumie prawie pięć tysięcy żołnierzy. Dla wsparcia miejscowej Milicji ściągnięto jednostki ze szkół w Słupsku, Piasecznie i Szczytnie – 17 grudnia było na ulicach, według różnych źródeł, 1651 lub 1265 funkcjonariuszy MO. Nie wiadomo, jak uzbrojeni byli milicjanci. Wojsko miało do dyspozycji 36 czołgów, 187 transporterów opancerzonych i 252 samochody. W raporcie z akcji „Grudzień’70” wojsko podaje, że zużyło 845 nabojów do kałasznikowów, 771 pocisków do czołgowych karabinów maszynowych, 105 nabojów pistoletowych, uszkodzony został jeden pocisk do armaty czołgowej.

            Chrzanowski podkreśla, że wojskowe raporty pełne są nieścisłości. „W demonstracjach wzięło udział maksymalnie kilkanaście tysięcy osób. Przeciwko nim, pozbawionym jakiejkolwiek broni, skierowano ponad 6000 uzbrojonych żołnierzy i milicjantów”[7] – pisze.  

            Powroty

            Jerzy Miotke: „Wracam do domu około godz. 13.30., okazało się, że cała trójka rodzeństwa już jest. Patrzymy przez okno, co się dzieje. Na podwórku chłopcy spuszczają z samochodów paliwo do butelek, żeby robić koktajle Mołotowa i rzucać w oddziały policji, milicji czy wojska. Nagle na wysokość naszego piętra podlatuje śmigłowiec, żołnierz rozsuwa drzwi i z broni automatycznej strzela do tych chłopaków. Ja niemal widzę twarz tego człowieka. Nasz sąsiad, pan Leon poustawiał na parapecie doniczki z ziemią i jak widzi żołnierza czy milicjanta, to myk, zrzuca. Nas do tego też zachęca. Ja mówię: «Panie Leonie, mam lepszy pomysł. Na szóstym piętrze jest pralnia i ten taras, gdzie matka suszy obrusy. Zamknijmy się tam od środka, niech ktoś zawiesi kłódkę i stamtąd rzucajmy te doniczki». Tak robimy. Oni usiłują ustalić skąd to jest rzucane, dolatują na szóste piętro, ale nie atakują, bo wiszą kłódki, więc sądzą, że nikogo w pralni nie ma. I tak trwa to cały dzień”.

            Edward Florek: „Nie upadłem na ziemię, gdyż ludzie będący koło mnie złapali mnie pod ręce i podtrzymywali. Ulicą Partyzantów akurat przejeżdżała bagażówka, zatrzymali ją i wrzucili mnie do środka. Bagażówka zawiozła mnie na pogotowie przy ulicy Żwirki i Wigury. Stamtąd karetka zabrała mnie do szpitala w Redłowie. Pamiętam, że lekarze przyprowadzali studentów, którzy byli na praktyce, żeby pokazywać im, jak wygląda rana postrzałowa. Zakwalifikowano mnie do operacji w Akademii Medycznej w Gdańsku. W godzinach popołudniowych zostałem tam odwieziony. Przeszedłem operację, podczas której usunięto mi uszkodzoną część górnego płuca prawego. Na sali, w której leżałem, przebywało jeszcze dwóch pacjentów rannych podczas protestów. Sala była strzeżona przez esbecję i dostępna tylko personelowi medycznemu. Przestała być strzeżona po zmianie na szczytach władzy w Warszawie. 5 stycznia 1971 roku zostałem zawieziony na dalsze leczenie do sanatorium w Prabutach, gdzie byłem do 18 marca 1971 roku”.

            Ireneusz Grabczak: „Uciekaliśmy przed milicją łąką, gdzie teraz jest market duży i wyższa szkoła, naprzeciw był hotel Bałtyk. Z grupą ludzi dobiegłem do lasu. Nigdy wcześniej nie chodziłem tędy. Jakiś chłopak mnie przeprowadził, wyszliśmy z lasu za Cmentarzem Witomińskim. Na Grabówku pokazał mi drogę, gdzie nie spotkam glin i doszedłem do domu około godz. 17.00. Matka zobaczyła obrażenia i opatrzyła mnie domowymi sposobami, spirytusem, jakąś maścią, zabandażowała. Jeszcze z wojny wiedziała, jak to robić. Przestrzegła, żebym nikomu nie mówił, że zostałem ranny”.

            Ewa Jażdżewska: „Powiedziałam koledze, żeby dał mi część telegramów. «Jak nas zatrzymają, to powiemy, że roznosimy telegramy po prostu. Oni są ze Słupska, nie znają Gdyni, nie zorientują się, że to adresy z Grabówka». Dał mi połowę, wzięłam go pod rękę i wyszliśmy na ulicę Władysława IV. Tam stali zomowcy i wyłapywali dosłownie wszystkich. Postanowiłam iść. Udając zakochaną parę przeszliśmy między zomowcami. Nie zatrzymali nas. Byłam już wtedy w wysokiej ciąży. 18 stycznia 1971 roku urodziłam córkę”.

            Janina Żabkiewicz: „Około godziny 16.00 tłum się rozszedł i zrobiła się cisza, przez megafony ogłaszano godzinę milicyjną. Wtedy ubrałam się i poszłam do domu na Abrahama, gdzie rano zostawiłam małą córkę, Oleńkę. Na drugi dzień obudziłam się cała obolała, z kolanami spuchniętymi po uderzeniach zomowca.

            Wiele lat później, gdy w mieszkaniu rodziców mieszkał mój syn, a ja od dawna na Witominie, byłam tam na sylwestra. Zamówiłam taksówkę i przyjechał jeden z tych panów, których wtedy przyjęliśmy w domu. Usłyszał, że jest zapotrzebowanie na kurs pod ten adres i specjalnie wziął, bo przeczuł, że wyjdzie ktoś z mieszkania, w którym się uratował. Rozmawialiśmy krótko, bo to noc sylwestrowa, nie chciałam go zatrzymywać, ale powiedział, że dzięki temu, że miał umyte ręce, jakoś go nie złapali i bezpiecznie wrócił do domu”.

            * * *

            W maju 1971 roku, już za nowej władzy centralnej, I sekretarz Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Gdańsku Alojzy Karkoszka, napisał do sekretarza Komitetu Centralnego Edwarda Babiucha prośbę o przyznanie gdańskiemu KW 60 tysięcy złotych na nagrody dla pracowników aparatu, którego „postawa w wypadkach grudniowych i obecnie jest godna pochwały”. Kwota miała stanowić rekompensatę za „nieprzespane noce, dziesiątki nadgodzin, za ratowanie mienia społecznego z narażeniem życia oraz szczególną ofiarność i poświęcenie w pracy dla przywrócenia normalizacji życia społecznego i gospodarczego w województwie”[8].

Aleksandra Boćkowska


[1] Jeśli nie zaznaczono inaczej, wypowiedzi świadków i uczestników Grudnia pochodzą z rozmów przeprowadzonych przez Annę Kisicką lub Marka Wąsa w latach 2021-2023 w ramach projektu Grudzień ’70. Nieobecność, prowadzonego przez Muzeum Miasta Gdyni.

[2] Wypowiedź pochodzi z rozmowy przeprowadzonej przez Justynę Zając w 2014 roku w ramach projektu prowadzonego przez Muzeum Miasta Gdyni.

[3] W. Kwiatkowska, Grudniowa apokalipsa, Gdynia 1993, s. 56.

[4] R. Chrzanowski, Krew na ulicach [w:] P. Brzeziński, R. Chrzanowski, A. Nadarzyńska-Piszczewiat, Zbrodnia bez kary. Grudzień 1970 w Gdyni, Gdynia 2020, s. 50.

[5] Waldemar Jerzy Zajonczko, ur. w 1950 roku w Sopocie mieszkał z rodzicami na Witominie, w październiku 1970 roku rozpoczął studia w Wyższej Szkole Wychowania Fizycznego w Gdańsku. Jak podają autorzy książki Zbrodnia bez kary. Grudzień 1970 w Gdyni: „Doznał przestrzału klatki piersiowej połączonego z przestrzałem serca i płuca lewego. Śmierć, zdaniem biegłego, nastąpiła wskutek uszkodzenia serca i płuca. Obrażenia te powstały w wyniku działania broni palnej, przy czym strzał padł od przodu ku tyłowi godząc w lewą połowę klatki piersiowej, prawie poziomo”.

[6] Rozmowę przeprowadził 30 marca 2016 roku Dariusz Małszycki w ramach projektu „Dodaj historię” prowadzonego przez Muzeum Miasta Gdyni.

[7] R. Chrzanowski, Krew na ulicach [w:] P. Brzeziński, R. Chrzanowski, A. Nadarzyńska-Piszczewiat, Zbrodnia bez kary. Grudzień 1970 w Gdyni, Gdynia 2020, s. 59.

[8] P. Brzeziński, Krajobraz po bitwie i przetasowania wewnątrz partii [w:] P. Brzeziński, R. Chrzanowski, A. Nadarzyńska-Piszczewiat, Zbrodnia bez kary. Grudzień 1970 w Gdyni, Gdynia 2020, s. 236