Karta_Marian Drabik

Gniew

Czas czytania: 17 minut

Gniew

Aleksandra Boćkowska – dziennikarka, redaktorka, reporterka. Jest autorką książek, w 2025 roku ukazał się jej reportaż „Gdynia. Pierwsza w Polsce”, wcześniej wydała m.in. „To wszystko nie robi się samo. Rozmowy na zapleczu kultury”, „Można wybierać. 4 czerwca 1989”, „Księżyc z peweksu. O luksusie w PRL” (wyd. Czarne).

Posłuchaj artykułu!

Gniew to chyba najsilniejsza emocja, jaka wyłania się z relacji po masakrze Grudnia.

W nocy z dziewiątego na dziesiątego grudnia 1993 roku trasą od Skweru Kościuszki do Urzędu Miasta przejechała Świętojańską ogromna przyczepa firmy Scheuerle. Przewiozła 25-metrowy stalowy krzyż – Pomnik Ofiar Grudnia, który stanął w alei Piłsudskiego. „Miałem wtedy 18 lat i już pracowałem w stoczni, więc oczywiste było, że 17 grudnia znalazłem się wśród demonstrantów bezwzględnie atakowanych przez wojsko i milicję. To dzisiejsze zadanie jest dla mnie jakby rekompensatą za tamten gniew, strach i upokorzenie”[1] – mówił Teodor Bogusz, operator przyczepy.

Gniew to chyba najsilniejsza emocja, która wyłania się z relacji o pierwszych miesiącach po masakrze Grudnia. Był to gniew stłumiony – gdy wybuchał, brzmiał szczególnie donośnie.

Odpis karty informacyjnej leczenia szpitalnego  Mariana Drabika – rannego w grudniu 1970 roku w Gdyni, aut. Szpital Miejski w Gdyni, 11.02.1997 (ze zbiorów Muzeum Miasta Gdyni, sygn. MMG/HM/II/4905)

1831 grudnia 1970

Lektura gazet z 18 grudnia 1970 roku wywołuje wstyd. Na pierwszej stronie „Dziennika Bałtyckiego” – obok tekstu przemówienia premiera Józefa Cyrankiewicza i przedrukowanego z „Trybuny Ludu” apelu o rozwagę, opublikowano anonimowy komentarz na temat tego, co zdarzyło się w ostatnich dniach. „Ze względu na bezpieczeństwo kluczowych obiektów gospodarczych i administracyjnych, a przede wszystkim Stoczni im. Komuny Paryskiej, obsadzono je siłami Wojska Polskiego i Milicji Obywatelskiej. Uczyniono to, gdyż zakłócenia, które wystąpiły we środę, jak również liczne groźby, przekazywane zresztą otwarcie pod adresem władz, zapowiadały niszczenie majątku narodowego, dewastację i podpalanie” – pisał anonimowy autor, by kilka akapitów dalej wyjaśnić: „Zapowiadane (…) groźby zniszczeń przerodziły się w atak kilkutysięcznego tłumu przeciwko oddziałom wojska i milicji, strzegącym zakładów pracy i ważnych obiektów miejskich. Prowokatorzy użyli broni. Do żołnierzy i milicjantów z tłumu padły strzały”[2].

Henryk Mierzejewski, pracownik Stoczni, uczestnik demonstracji z 15 grudnia: „Gdynia wtedy była młodym, wesołym miastem, a w piątek – umarłe miasto. Ogólne odczucie było takie, że w czwartek zemścili się za Gdańsk. Nie wiem, dlaczego. W Gdyni nie wybito żadnej szyby. Myśmy chcieli tylko cofnięcia podwyżek, a nas jako gdynian po prostu zamordowano”[3].

Janina Żabkiewicz, wtedy 23-letnia fryzjerka, 17 grudnia pobita przez zomowców: „Schroniłam się u rodziców przy ul. Władysława IV i dopiero około czwartej nad ranem poszłam w stronę domu. Nie pamiętam, jak doszłam na Abrahama, ciągle byłam bardzo zdenerwowana. Rano obudziłam się cała obolała. Miałam spuchnięte kolana, bo tam bił zomowiec, bolały mnie plecy, wszystko. Przez podwórze przeszłam do Szpitala Miejskiego. Zależało mi na zwolnieniu lekarskim, bo za nieusprawiedliwioną nieobecność mogli wyrzucić z pracy. Po korytarzach przemykali panowie w ciemnych płaszczach, pielęgniarka poprosiła mnie do izby przyjęć i pyta, co się stało, jak się przewróciłam. Mówię, że byłam przy Miejskiej Radzie, na to siedzący obok lekarz pokazał, żebym nie mówiła nic więcej. Opatrzył mnie, powiedział, że nic groźnego się nie dzieje i żebym nie przyznawała się, że byłam przy Radzie Miejskiej. – Szybciutko niech pani idzie do domu i przesiedzi tam jak długo się da. Tutaj stoją autokary i lekko rannych zabierają – tak mi powiedział. No więc nie pytałam już o zwolnienie czy coś, po prostu nie poszłam do pracy, chyba dopiero od Nowego Roku wróciłam”.[4]

Hilary Jastak, proboszcz parafii Najświętszego Serca Pana Jezusa: „Codziennie odprawiałem mszę świętą za zabitych, rannych i uwięzionych. W kościele mówiłem o wszystkim jawnie. Zbrodnie i cierpienia nazywałem po imieniu. [Niedzielna msza święta – 20 grudnia za poległych na ulicach Gdyni] – to było jak oczyszczenie. Odprawiałem tę mszę świętą wierząc, że na ołtarzu ofiarnym złożono daninę ludzkiego życia[5].

Jerzy Miotke, 19-letni pracownik Stoczni im. Komuny Paryskiej, uczeń technikum: „Największe zasługi dla rodzin i dla poszkodowanych w pierwszych tygodniach miał Kościół, szczególnie Hilary Jastak. Kościół Najświętszego Serca Pana Jezusa budowali gdyńscy rzemieślnicy, Hilary miał z nimi dobre relacje. Jak straciliśmy robotę w stoczni, to on nas z nimi kojarzył”.

Wiesław Godlewski, brat poległego Zbigniewa Godlewskiego utrwalonego w zbiorowej pamięci jako „Janek Wiśniewski”: „Mama strasznie to przeżywała. Tata jako wojskowy był bardziej uodporniony, ale mama wyłączyła się, nie było z nią kontaktu. W niedzielę wieczorem ktoś zapukał do drzwi. Dwóch facetów ubranych w czarne skóry i kapelusze, mówią: «Przyjechaliśmy zabrać państwa na pogrzeb syna». Weszli do przedpokoju, a mama się odblokowała. Nie będę mówił jak im dała do wiwatu, ale strasznie ich zbluźniła, trwało to z piętnaście minut. Oni stanęli pod ścianą, żaden się nie odezwał, wysłuchali wszystkiego”.

Jerzy Kowalczyk, pracownik Dalmoru, członek Komitetu Strajkowego, 15 grudnia aresztowany i pobity: „Zanim zawieźli nas do aresztu w Wejherowie, wszystkich brutalnie pobili. Tłukli pałami, skakali po nas, kopali gdzie popadnie. Na ścianach, na podłodze było pełno krwi. Ja zostałem na końcu, złapałem stolik, który stał pod oknem i zacząłem kręcić wkoło, żeby nie mogli do mnie podejść, dwóch czy trzech trąciłem tym stolikiem. Jak mnie dorwali, stłukli tak jak kolegów. Po pewnym czasie przestali, podnieśli mnie za ręce i skuli z Włodkiem Ilnickim, który cały zakrwawiony stał przy ścianie. Próbowałem oporu – usiadłem na podeście, nogami objąłem barierkę i chwyciłem się niej lewą ręką. Włodka nadal ciągnęli, mnie walili po plecach. Wreszcie podszedł oficer i wojskowym buciorem kopnął mnie w krocze. Z bólu nie wytrzymałem i puściłem barierkę. Wtedy zdarzył się cud: rozpięły się kajdanki – Włodek z milicjantami polecieli na dół, ja ciągle nogami trzymałem się barierki. Ci, którzy tłukli mnie wcześniej, podnieśli pod ręce i zrzucili na żelazne schody. Straciłem przytomność. Odzyskałem w nysce, gdy otwierała się brama więzienia. Byłem strasznie zmaltretowany, ale pomoc dostałem dopiero po dwóch dniach. Poprosiłem Włodka, żeby zdjął mi koszulę. Była przyklejona do pleców, pod spodem zaschła krew. Koledzy zrobili raban, przyszedł strażnik, zobaczył moje plecy i wezwał lekarza. Ten w gabinecie obadał mnie, zdezynfekował rany, dał tabletkę i odprowadzili mnie na celę.

                      Podczas przesłuchań esbecy chcieli wymusić podpisanie zobowiązania do współpracy ze Służbą Bezpieczeństwa. Za drugim razem funkcjonariusz obrażał moich rodziców, powiedział:

                      «Dziwię się pańskiej matce, że takiego skurwysyna dziewięć miesięcy nosiła pod sercem. Powinni ją na Majdanku przez komin puścić z dymem». O ojcu przebolałem, ale jak wjechał na moją matkę, to złapałem taboret i uderzyłem go. Zaczął wrzeszczeć, weszli inni esbecy i znów stłukli mnie do nieprzytomności.

                      Wypuścili nas w nocy z 23 na 24 grudnia. Była godzina milicyjna, więc zawieźli do domów. Okazało się, moja rodzina – żona z półrocznym synem, ale też moja mama, jest u teściowej przy Batorego. One nie wiedziały, co się ze mną dzieje, odkąd 15 grudnia nie wróciłem do domu. Teściowa otworzyła drzwi, esbek powiedział: «Przywieźliśmy pana Jerzego Kowalczyka». Usłyszałem moją mamę: «Wy skurwysyny, esesmani!». Jak mnie zobaczyła, zaczęła mu ubliżać, wyzywać, pewnie rzuciłaby się na niego, gdyby nie teściowa. Sąsiedzi pootwierali drzwi i dołączyli do wyzwisk. Wepchnął mnie więc do środka i mówi: «Proszę podpisać, że przywieźliśmy syna całego i zdrowego». Mama znów: «Ty skurwysynu, jaki on jest zdrowy i cały? Co wyście z niego zrobili?». Podpisała, bo inaczej wzięliby mnie z powrotem do więzienia.

W drugi dzień świąt zaproponowałem żonie: «Basiu, chodź, pójdziemy na spacer. Chciałbym pojechać na ten wiadukt, gdzie zginęli moi koledzy». Zapakowaliśmy dziecko do wózka i pojechaliśmy. Wnosimy wózek po drewnianych schodach i nagle patrzę, a na jednym ze stopni, w rancie, błyszczy się coś żółtego. To był nabój z broni, którą do nas strzelali.

Zeszliśmy na Marchlewskiego, wszędzie na trasie do Stoczni i do Portu stały milicyjne nyski. Na wiadukcie leżały wiązanki kwiatów. Nigdy nie widziałem tak czystej nawierzchni. Umyli kostkę, żeby nie było widać krwi.

Roman Drywa, syn zastrzelonego Brunona Drywy: „Nie pamiętam, jak minęły święta, pewnie jakaś namiastka była. Na pewno zostaliśmy w domu, bo chodziła plotka, że będą wywozić rodziny grudniowców”.

Bogdan Borusewicz: „Atmosfera grozy weszła do naszych domów. I pamiętam też tę porażającą ciszę w kolejkach elektrycznych, które zawsze szeleściły rozmowami, a szept i półgłos zawsze były bardzo wyraźne. Te kolejki elektryczne żyły swoim życiem. Kiedy wsiadłem – i tak było przez dwa tygodnie, może nawet przez miesiąc – w tych kolejkach elektrycznych była kompletna cisza. Taka cisza beznadziejności i bezsilności. Tak, to była po prostu bezsilność. Tę atmosferę pamiętam dokładnie i będę pamiętał zawsze”[6].

1971: Władza

„Wydarzenia grudniowe” – tak o tym, co stało się na Wybrzeżu, mówiono i pisano oficjalnie – stały się ostatecznym impulsem do zmian we władzach centralnych. Na czele Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej Władysława Gomułkę zastąpił Edward Gierek. Premierem mianowano Piotra Jaroszewicza. Zmuszono do dymisji I sekretarza Komitetu Miejskiego w Gdyni Hugona Malinowskiego. Nie zmienił się minister obrony narodowej, którym od 1968 roku pozostawał Wojciech Jaruzelski. W styczniu 1971 roku mówił na odprawie organów Wojskowej Służby Wewnętrznej: „Proszę towarzyszy, wydarzenia grudniowe ujawniły nam jeszcze raz dużą siłę ideową naszego wojska. Jego postawa stanowi dowód, że mamy zdrową, głęboko ideową kadrę i dobrego żołnierza. […] Wasza niełatwa, wieloletnia praca – nie zawsze spotykająca się w różnych okresach ze zrozumieniem i poparciem – przyniosła określone efekty. Wojsko nasze weszło do tych trudnych działań wyrównanym frontem. Mamy przecież za sobą doświadczenia czechosłowackie, które może nie były tak ciężkie, ale również wymagające wielkiego hartu, odporności i rozumu politycznego. Mamy za sobą marzec. A więc właściwie w ciągu trochę dwóch lat zdawaliśmy trzykrotnie trudny i bardzo odpowiedzialny egzamin, za każdym razem zdany z honorem”[7].

Rzeczywistości nie dało się jednak zaczarować. Nawet aktywiści z Podstawowych Organizacji Partyjnych, czyli zakładowych komórek PZPR, na styczniowych zebraniach zadawali gniewne pytania.

„Dlaczego strzelano do robotników w Gdyni, gdy nie było żadnych chuligańskich wybryków?”

„Dlaczego tow. Kociołek w przemówieniu telewizyjno-radiowym nawoływał pracowników do przystąpienia do pracy, a następnego dnia rano nie wpuszczono robotników do stoczni”.

„Jaki jest faktyczny stan zabitych, gdyż podaje się ten stan w różnych wersjach?”

„Obecnie mówi się o słusznych wystąpieniach robotników, dlaczego do nich strzelano podczas wystąpień, kto dał rozkaz milicji i wojsku o strzelaniu do cywilów?”

„Dlaczego prasa u nas nie pisze, jaka była sytuacja w kraju podczas wydarzeń grudniowych?”[8]

                                      Jak w książce Zbrodnia bez kary. Grudzień 1970 w Gdyni podaje Piotr Brzeziński, do 20 grudnia pracę w Stoczni im. Komuny Paryskiej pracę straciło – w wyniku weryfikacji – 659 osób, czyli prawie osiem procent załogi. Weryfikacje przeprowadzano też w innych zakładach pracy. W pierwszym kwartale 1971 roku z gdyńskiej PZPR wystąpiło sto osób; w całej Polsce – 40 tysięcy robotników. Na odbudowanie się partia potrzebowała pięciu lat. Znając – z nasłuchu służb i rozmów z dyrektorami Stoczni, Portu i mniejszych zakładów pracy – społeczne nastroje, partia, wojsko i milicja postanowiły gniew ugasić strachem.

1971: Ludzie

Jerzy Kowalczyk:Zaraz po świętach poszedłem do przychodni. Pielęgniarka spytała, gdzie pracuję. Mówię, że w Dalmorze, wtedy zza kotary wyskoczył lekarz i przypomniał: «Nie piszemy, żadnych wpisów nie robimy». Przykazał, bym po opatrzeniu kupił sobie szerokie bandaże elastyczne i owinął nimi żebra, żeby tak za bardzo nie pracowały – nieostrożny gwałtowny ruch mógł wywołać pęknięcie.

Na drugi dzień poszedłem do pracy. Wchodzę na biuro przepustek, wyjmuję przepustkę, chcę iść dalej, a wartownik: «Zaraz, zaraz, chwileczkę». Spojrzał na listę, którą miał na biurku i mówi: «Panie Kowalczyk, muszę panu zatrzymać przepustkę. Mam tutaj takie rozporządzenie». Zatrzymał przepustkę i wysłał mnie do działu kadr. Przedstawiam się, a sekretarka pyta: «Co się z panem działo? Porzucił pan pracę?» Ja na to, że jak porzuciłem, przecież byłem aresztowany, od 15 grudnia siedziałem we więzieniu za wydarzenia grudniowe. Ona pyta, czy mam jakieś pismo, zaświadczenie, a skoro nie, to oznacza, że porzuciłem pracę.

Zostałem dyscyplinarnie zwolniony i do 1984 roku nie miałem legalnej pracy, zarabiałem na czarno”.

Jerzy Miotke:„Ja zostałem przywrócony do roboty, za wstawiennictwem mojego brygadzisty, dopiero późnym styczniem. Stocznia zaczęła pracować z nowym rokiem. Wcześniej zaczęła się weryfikacja pracowników. Mnie komisja weryfikacyjna mocno przemaglowała. Byli w niej sekretarz partii, przedstawiciel Związku Młodzieży Socjalistycznej, mistrz. Poprosiłem o obecność brygadzisty, bo wiedziałem, że w Bolku Fujaku mogę znaleźć oparcie. On widział we mnie potencjał, uważał, że jestem perspektywicznym człowiekiem w tym fachu, więc od początku dawał mi swoistą ochronę. Nawet z tej racji nie lubiano mnie na wydziale. Przeczuwałem, że bez niego wywalą mnie z roboty, tak jak chyba z dwudziestu kolegów, którzy jakkolwiek wypowiadali się w czasie strajku. Ranni zostali dyscyplinarnie zwolnieni z dniem 19 grudnia. W 2008 roku jako kierownik wydziału zabrałem rejestry z 1970 roku. Widziałem więc te wpisy, że Marian Drabik, Stanisław Bartosiewicz, Tadeusz Jaroszyński – zwolnieni dyscyplinarnie. Nikt nie dopisał, że Drabik został postrzelony i leżał w szpitalu, a Jaroszyński najpierw pobity na Polskiej, a potem aresztowany w Wejherowie. Każdy, kto gdzieś się wypowiedział w sprawie strajku, został zwolniony dyscyplinarnie. Mnie ponad wszelką wątpliwość uratował Bolek.

Potem nastąpiła niby wielka odwilż. Naraz pojawiły się jakieś premie, na przykład tak zwana eksportowa. Stocznia sprzedawała statki do Islandii, do Francji, do Norwegii, więc domagaliśmy się, że skoro kraj ma dewizy, to i my chcemy z nich korzystać. Wypłacano nam tę premię w złotówkach, ale dwieście pięćdziesiąt – trzysta zł dla takiego chłopaka jak ja – z trzyletnim stażem – to była trzecia część mojego zarobku. Zupa w stołówce stała się nagle bardziej treściwa, okazało się, że raz w miesiącu można dostać nowe ciuchy, że pracujemy nowymi narzędziami, a nie własnoręcznie robionymi.

Ale nie wierzyliśmy Gierkowi. Hasła «Pomożecie? Pomożemy!» traktowaliśmy jak farsę. Wiedzieliśmy, że to nie są dla nas partnerzy. Nasi poszkodowani ludzie nie zostali przywróceni do pracy, więc zdawaliśmy sobie sprawę, że cała ta odnowa to jakaś iluzja materialnej korzyści i tyle. Ideologicznie się nic nie zmieniło”.

Janina Żabkiewicz:„W rodzinie i w pracy nie przyznawałam się, że byłam 17 grudnia przy Miejskiej Radzie. Powiedziałam tylko bardzo zaufanym osobom, o których wiedziałam, że mnie nie wydadzą. W pracy – kierownikowi zakładu. To był bardzo sympatyczny, starszy pan, taka przedwojenna szkoła. Zapewnił, że nic się nie wyda.

A potem, w 1971 roku był nabór do partii. Namawiali wszystkich pracowników, żeby się zapisywać do partii.Pan prezes Spółdzielni Fryzjersko-Kosmetycznej, do której należał zakład, w którym pracowałam, zawołał mnie do biura i wręczył formularz. «Pani Żabkiewicz – mówi. – Pani jest dobrym pracownikiem, widzimy panią na kierowniczym stanowisku, ale jest warunek: proszę się zapisać do partii». Udawałam, że nie wiem, o co chodzi, tłumaczyłam, że mam małe dzieci, brakuje mi czasu. Zlałam się zimnym potem, bo wiedziałam, że jak odmówię, to będę szykanowana. No i oczywiście się tak stało. Drugi raz zawołała mnie sekretarka, znowu zdecydowanie odmówiłam. Wtedy zagrożono mi, że przeniosą mnie poza teren Gdyni. Mieszkałam na Witominie, więc obojętne, gdzie by mnie przenieśli – do gdańskiej Oliwy czy na Obłuże lub Oksywie, to byłoby dla mnie bardzo kłopotliwe. Wiązałoby się też z mniejszą pensją, bo pracowałam na procent. Pani kadrowa powiedziała, że albo zwolnię się sama albo oni mnie zwolnią. Mąż już wtedy zarabiał coś jako muzyk, więc postanowiłam, że trudno, zwolnię się.

Później nie pracowałam w swoim zawodzie”.

Henryk Mierzejewski:„Wiedziałem, że na razie nie mam wstępu do Stoczni, więc pojechałem do rodziny na Mazowsze, wróciłem do Gdyni po świętach. Okazało się, że byłem na zdjęciach z demonstracji, więc wielokrotnie wzywano mnie do kadr. Zatrudnieni tam ludzie, tak się mówiło, współpracowali ze Służbą Bezpieczeństwa. Dopytywali, indagowali, co tam robiłem, dlaczego jestem na tych zdjęciach. Powiedziałem, że jak wszyscy poszedłem protestować i tyle.

Jakoś, nie wiem, dlaczego, dano mi spokój. Przepustkę do Stoczni dostałem 27 stycznia 1971 roku. Wcześniej byłem na bezrobotnym, nigdy nie zapłacili mi za ten okres nieprzebywania w pracy. Trudno, nie chodziło przecież o pieniądze, tylko żeby znów dostać się do pracy. Dla mnie to było sprawą dość zasadniczą, bo moim zawodem był zawód okrętowca”.

Wiesław Godlewski:„Do szkoły wróciłem jakoś po miesiącu, może półtora. Każdy chciał wiedzieć, co się stało, każdy dopytywał, więc przez jakiś czas w kółko opowiadałem, co się stało mojemu bratu. Mama, żeby nie siedzieć sama w domu, postanowiła pójść do pracy. Tata podzwonił i została zatrudniona w zakładzie odzieżowym Truso. Tata, wojskowy, należał do klubu oficerów rezerwy. Oni spotykali się co tydzień czy dwa i ojciec w pewnym momencie dostał zakaz wchodzenia na teren jednostki. Bali się, że może weźmie broń, będzie chciał coś zrobić. Dopiero po trzech latach zniesiono ten zakaz.

Mijały lata w smutku, rodzice stracili syna, ja brata. Młody chłopak, który wchodził w życie nagle został zastrzelony, brutalnie zabity w drodze do pracy. Gdyby poszedł na wojnę, bronił ojczyzny, wtedy pewnie inaczej się to odbiera. A tu Polak do Polaka strzelał.

Na 1974 rok dostałem powołanie do wojska. Wcześniej, był chyba koniec 1973 roku, ktoś zadzwonił do drzwi. Ja szedłem do pracy na drugą zmianę, mama też, więc byliśmy w domu. Ona otworzyła drzwi, a tam stał młody milicjant, miał dwadzieścia dwa, może dwadzieścia trzy lata. Spytał, czy może wejść i czy tu mieszka Wiesław Godlewski. Powiedziałem, że tak, to ja jestem. Siadł i mówi, że ma zaznaczone, że ja idę na drugi rok do wojska, ale zgłosiłem chęć, żeby iść do milicji. Jak mama to usłyszała, to się zaczęło. Zjechała go równo. Że dwa lata temu zginął syn, a wy drugiego do milicji bierzecie? Szybko się zabrał. Po dwóch dniach przyjechał wysoki rangą milicjant i przepraszał mamę, że to pomyłka. Mama powiedziała, że to nie pomyłka, a prowokacja. Na widok milicjantów dostawała szału, traciła rozum. Ostatecznie dostałem przydział do jednostki wojskowej w Krakowie, ale tata przez znajomości załatwił, że zostałem w Elblągu. Zostałem kierowcą w sztabie dywizji pancernej. Przesłużyłem tam dwa lata. Dużo jeździłem z oficerami ze sztabu na poligonach. Raz trafiło mi się chyba najgorsze, co mogło – wożenie przez dwa dni generała Jaruzelskiego. Stałem przed nim i meldowałem, że gazik jest gotowy na wyjazd na poligon. Gdyby ten facet wiedział, kto go wozi, to chyba by zrezygnował”.

Roman Drywa: „Przez długi czas, jeszcze w trzeciej czy czwartej klasie, jak jeździłem po Gdyni i trolejbus zatrzymywał się przy Stoczni, to wypatrywałem ojca. Wierzyłem, że może jakoś się z tego wywinął, może odegrał wtedy scenę, a teraz nie może się ujawnić. Długo nie docierała do mnie prawda. A kiedy dotarła, przyszła wściekłość. Trenowałem sztuki walki, chciałem iść na zawodowca. Uczyłem się rzucać nożem. Planowałem, że znajdę zabójcę ojca.

W 1981 roku założyłem rodzinę. Mam syna, córkę i sześcioro wnuków. Syn Maciek na drugie imię dostał Brunon, po dziadku. Trochę go przypomina, zwłaszcza z usposobienia. Jest bardzo pogodnym człowiekiem. Mnie niestety ta pogodność gdzieś uciekła”.

Grudzień 1971

Zbliżająca się rocznica grudniowej masakry budziła obawy władz. Służba Bezpieczeństwa przeprowadziła szeroko zakrojone działania, by zapobiec nawet nie rocznicowym uroczystościom, a choćby minucie ciszy. Ostatecznie zezwolono, by 17 grudnia 1971 roku delegacje zakładów pracy złożyły kwiaty na grobach poległych kolegów. W gdyńskich kościołach Najświętszego Serca Pana Jezusa i św. Stanisława Kostki odprawiono msze święte w intencji ofiar.

Kilka dni wcześniej w Warszawie obradował VI Zjazd PZPR. Działacze z Trójmiasta spodziewali się wyjaśnień tego, co stało się przed rokiem. Jednak – jak tłumaczyli po powrocie: „Sprawa Grudnia ‘70 nie była poruszana na Zjeździe, ponieważ inne województwa tym się za bardzo nie przejmowały i było wielu dziennikarzy zagranicznych. Po co roztrząsać to, co już minęło i było w naszym kraju. […] Nasza partia zdobyła sobie szacunek w świecie, wszystkie [partie] zadowolone są, że nasza partia potrafiła w tym trudnym okresie Grudnia sama rozwikłać ten trudny problem, że nie potrzeba było żadnej interwencji z zewnątrz. Podkreślali to przedstawiciele bratnich partii”.

Ludzie porozumiewali się więc symbolami. Na murach pisano hasła i przyklejano kartki z wierszami. W ten sposób przedostała się do świadomości Ballada o Janku Wiśniewskim. Pierwsze wersje tekstu poświęconego chłopcu niesionemu na drzwiach Gdynianie spisywali z kartek przylepionych do ścian budynków. Milicja i Służba Bezpieczeństwa zacierały wszelkie ślady tak szybko, jak potrafiły.

1 listopada 1971 roku zniszczyli nawet znicze, które pojawiły się przy kładce nad przystankiem Gdynia Stocznia.

Jaki przyniosło to rezultat? Jak pisze w książce Wielkie rozczarowanie. Geneza rewolucji Solidarności historyk Marcin Zaremba: „Na pytanie, kiedy zaczęły się letnie strajki 1980 roku, powinno się odpowiedzieć przekornie, że zimą 1970 roku”.

Aleksandra Boćkowska


[1] I. Greczanik-Filipp, Pomnik nareszcie stanął, „Dziennik Bałtycki” 1993, nr 288.

[2] „Dziennik Bałtycki” 1970, nr 300.

[3] Wypowiedź pochodzi z rozmowy przeprowadzonej przez Justynę Zając w 2014 roku w ramach projektu prowadzonego przez Muzeum Miasta Gdyni.

[4] Jeśli nie zaznaczono inaczej, wypowiedzi świadków i uczestników Grudnia pochodzą z rozmów przeprowadzonych przez Annę Kisicką lub Marka Wąsa w latach 2021-2023 w ramach projektu Grudzień ’70. Nieobecność, prowadzonego przez Muzeum Miasta Gdyni.

[5] K. Wójcicki, Rozmowy z księdzem Hilarym Jastakiem, Gdynia 2002, s. 168-169

[6] J. Eisler, Grudzień 1970. Geneza, Przebieg, Konsekwencje, Warszawa 2020, s. 446.

[7] J. Eisler, Grudzień 1970. Geneza, Przebieg, Konsekwencje, Warszawa 2020, s. 448.

[8] Cytaty pochodzą ze sprawozdań zgromadzonych w Archiwum Państwowym w Gdańsku Oddział w Gdyni: Protokoły z posiedzeń POP, 1971, Zespół: Podstawowa Organizacja Partyjna Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej w Przedsiębiorstwie Handlu Zagranicznego „BALTONA” w Gdyni, sygn. 93/493/0/-/14; Protokoły z zebrań POP, 1971–1980, Zespół: Podstawowa Organizacja Partyjna Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej przy Kinach Gdyńskich w Gdyni, sygn. 93/503/0/-/1; Protokoły z zebrań POP, 1969–1972, Zespół: Podstawowa Organizacja Partyjna Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej w Robotniczej Międzyzakładowej Spółdzielni Mieszkaniowej „Bałtyk” w Gdyni, sygn. 93/499/0/-/4.