Ogłaszamy wyniki triennale miniatury tkackiej 12. Baltic Mini Textile Gdynia.
Annna Więckowska-Kowalska za pracę Po południu zdobyła Nagrodę Grand Prix Prezydenta Miasta Gdyni.
Magdalena Grenda i jej praca Muszla oraz Magdalena Kleszyńska z pracą Untitled (Brush No.4) uhonorowane zostały Nagrodą Marszałka Województwa Pomorskiego.
Nagrodę Muzeum Miasta Gdyni otrzymała Marija Mažeikaitė i jej praca Look at me.
Wyróżniono również cztery prace: Autumn harvest – Sirpa Hannele Heinonen, Brown, a Touch of Blue, Green in Progress – Bente Knudsen Sanden, Cosmos – Kenji Sato, Sessilia Alba Rubrum – Francisca Henneman.
Serdecznie gratulujemy zwycięzcom i wyróżnionym artystom!
Henryk Poddębski był jednym z najbardziej aktywnych twórców fotografii w II Rzeczypospolitej. Pozostawił wielki dokument swojej epoki w postaci wielotysięcznego zbioru zdjęć, niezwykle urozmaiconego pod względem tematycznym. Na ten imponujący efekt, bez mała trzydziestoletniej kariery zawodowej, składają się fotografie ze wszystkich niemal zakątków przedwojennej Polski od Wileńszczyzny po Śląsk, od Pomorza z Wolnym Miastem Gdańskiem po Huculszczyznę. Niewiele było rejonów, których w swoich licznych podróżach nie odwiedził wtedy Poddębski.
Fotografia krajoznawcza, ojczysta, dokumentalna, artystyczna czy też fotografia w służbie propagandy; wszystkie te określenia funkcjonujące w dziedzinie fotografii w sposób uprawniony pojawiają się w opisach twórczości Henryka Poddębskiego. Aby ją jak najlepiej scharakteryzować, z jednej strony konieczne jest odnalezienie kontekstu historycznego, z drugiej zaś przyjęcie współczesnych naukowych sposobów interpretacji. Przyjmując optykę historyczną, trzeba cofnąć się do roku 1912, kiedy 22-letni absolwent Szkoły Handlowej Zgromadzenia Kupców w Warszawie pojawił się na liście członków Polskiego Towarzystwa Krajoznawczego, gdzie właśnie w tym środowisku zaczął w szybkim tempie kształcić i rozwijać swoje umiejętności w dziedzinie fotografii. Opisał to tak w liście z okazji 25-lecia swojej działalności: „w lipcu 1912 roku (…) jako (…) stały uczestnik wycieczek po kraju organizowanych przez Towarzystwo rozpocząłem zdjęcia fotograficzne krajobrazu Polski, jej zabytków i rozmaitego rodzaju osobliwości turystycznych”1.
Fotografia niemal od początku stała się jedną z podstawowych form pracy dokumentacyjnej, oświatowej, a także w pewnym sensie propagandowej2 w Polskim Towarzystwie Krajoznawczym. Już w drugim roku istnienia (w 1908 r). Towarzystwo powołało Komisję Fotograficzną, rozpoczęło tworzenie własnej kolekcji, zachęcało do uczestnictwa w wyprawach fotograficznych, zakupiło do biblioteki podręczniki z dziedziny fotografii, założyło prenumeratę „Fotografa Warszawskiego”. W 1909 roku ukazało się przygotowane przez członków Towarzystwa instruktażowe wydawnictwo „Metodyka wycieczek krajoznawczych”, w którym znalazł się artykuł Mikołaja Wisznickiego „Fotografia i rysunek na wycieczce”. W tym roku zakupiono także pierwszy służbowy wielkoformatowy aparat na negatywy szklane 18 x 24, dzięki któremu można było przystąpić „do bardziej celowego kompletowania zbiorów swoich”3. Zainteresowaniem cieszyły się praktyczne kursy nauki fotografii, a coraz wyższy poziom powstających prac skłaniał do ich prezentacji. W 1912 roku otwarta została pierwsza duża wystawa „Krajobrazu Polskiego”, gdzie zaprezentowano eksponaty w trzech działach: malarskim, fotograficznym i bibliograficznym. Mowa wygłoszona podczas jej otwarcia przez Kazimierza Kulwiecia świadczy o tym, w jak nowoczesny i dalekowzroczny sposób czołowi działacze Towarzystwa myśleli o przyszłości i zagrożeniach dla środowiska naturalnego:
Lecz oto, jak czarne widmo, nasuwa się myśl okropna, co stanie się z krajem naszym ojczystym, skoro dalsze postępy przemysłu, lawinowy rozwój dzisiejszych miast koszarowych, i chciwa zysku bezmyślność z jaką niszczymy resztki naszej przyrody pierwotnej kilofem i łopatą przez regulację i wyzyskiwanie dla grosza każdej piędzi ziemi pozbawiając kraj nasz naturalnego piękna”. Jak aktualne dziś wydają się ich obawywypowiedziane ponad sto lat temu4.
Właśnie w kręgu takich kompetentnych, świadomych i przewidujących ludzi rozwijał swoją wiedzę i umiejętności młody Henryk Poddębski. Jako zdolny i pracowity uczeń szybko awansował w strukturach PTK, gdzie w 1917 roku objął stanowisko sekretarza Komisji Fotograficznej pod okiem Feliksa Liszewskiego, jej przewodniczącego; wtedy też przekazał do zbiorów Towarzystwa pierwsze swoje zdjęcia z Warszawy. W związku z nową funkcją, działalność fotograficzna w coraz większym stopniu zaczęła pochłaniać Poddębskiego i konkurować z jego zawodową pracą księgarza w salonie renomowanej firmy Gebethnera i Wolffa. Coraz częściej odbywał podróże fotograficzne, coraz więcej zdjęć przybywało do zbiorów Towarzystwa i kolekcji prywatnej5. Osobista historia rodziny Poddębskich też związana jest z Polskim Towarzystwem Krajoznawczym. W tym środowisku, urodzony 21 listopada 1890 roku w kieleckim Chrząstowie, Henryk Poddębski poznał swoją przyszłą żonę Stanisławę Mrozowską, córką warszawskiego lekarza. Ślub odbył się 7 stycznia 1917 roku. Wkrótce urodziły się dzieci – Henryk (1917-1940) i Krystyna (ur. w 1920 roku).
Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości władze odrodzonego państwa za podstawowe zadanie musiały uznać scalenie ziem pozostających przez ponad 120 lat pod administracją zaborców. Konieczne było prowadzenie właściwej polityki informacyjnej oraz przygotowanie szerokiej akcji propagandowej. W obu przypadkach fotografię w sposób oczywisty uznano za jedno z najbardziej użytecznych narzędzi. Miały w tej strategii swój udział także organizacje społeczne takie jak Polskie Towarzystwo Krajoznawcze czy Towarzystwo Opieki nad Zabytkami Przeszłości, które ze zdwojoną energią przystąpiły w nowych okolicznościach do swoich zadań, traktując je jako misję narodową, oczekując zaangażowania od swoich członków. Współpracujący z nimi Henryk Poddębski w sposób naturalny podporządkował swoją fotograficzną działalność idei propaństwowej.
Wtedy właśnie na swojej zawodowej drodze spotkał dr. Mieczysława Orłowicza, cenionego autora przewodników, uznawanego za autorytet krajoznawczy, którego zaproszono do Warszawy, aby organizował Referat Turystyki przy Ministerstwie Robót Publicznych, a po transformacji przy Ministerstwie Komunikacji. Połączyła ich pasja do podróżowania, podobny stosunek do wykonywanej pracy, traktowanej w kategoriach służby (obaj uważali się za „państwowców”) i wreszcie uznanie z jakim Orłowicz traktował umiejętności Poddębskiego. Nawiązała się przyjacielska relacja i rozwinęła wieloletnia współpraca. Przełomowym momentem w fotograficznej karierze Poddębskiego, jak się wydaje, okazał się rok 1925, kiedy to z rekomendacji PTK i na zamówienie Referatu Turystyki Ministerstwa Robót Publicznych odbył wyprawę na Wołyń, skąd przywiózł znakomitą dokumentację z Krzemieńca, Poczajowa, Wiśniowca i innych miejscowości regionu. W jej następstwie „Tygodnik Ilustrowany” opublikował reportaż z Wołynia, zamieszczając powstałe wtedy zdjęcia. Od tego czasu także „Ziemia”, główny organ wydawniczy PTK, zaczęła coraz częściej zamieszczać fotografie Poddębskiego, a Towarzystwo zlecało kolejne prace dokumentacyjne, m.in. na Wileńszczyźnie, w Gdańsku i na wybrzeżu, na grodzieńszczyznie czy na Śląsku6. Wzrastało też zainteresowanie zdjęciami ze względu na ich walory estetyczne i ewidentny potencjał jako materiałów popularyzujących i wspierających rozwój turystyki, chętnie w związku z tym, publikowanych w różnego typu przewodnikach, folderach oraz plakatach.
Pod koniec lat dwudziestych rozpoczął się kolejny, niezwykle aktywny okres w zawodowym życiu fotografa wypełniony indywidualnymi wyjazdami oraz wyprawami dokumentacyjnymi związanymi z zamówieniami ministerialnymi, a także uczestnictwem w kongresach i konferencjach Urzędów Turystycznych. Od tego czasu Poddębski w coraz szybszym tempie bardzo świadomie i konsekwentnie zaczął tworzyć swoją autorską kolekcję fotografii krajoznawczej. Zdecydował się też na otwarcie własnej pracowni, która wkrótce stała się siedzibą działalności zawodowej zapewniającej utrzymanie dla jego rodziny7. W 1934 roku ukazał się jej folder informacyjny z katalogiem 6 tysięcy zdjęć. Atelier przyjmowało coraz więcej zamówień, oferując różne usługi fotograficzne, a jego właściciel umiejętnie też korzystał z mecenatu państwowego. Wśród klienteli najważniejsze było Ministerstwo Robót Publicznych, a później Komunikacji, Ministerstwo Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego oraz Ministerstwo Spraw Zagranicznych, a pod koniec lat trzydziestych także Ministerstwo Spraw Wojskowych. Dostarczane materiały wykorzystywano w publikacjach o charakterze edukacyjnym, informacyjnym, ale przede wszystkim propagandowym. Ich głównym źródłem były misje fotograficzne Henryka Poddębskiego – „niezwykle aktywnego fotografa w bezustannej podróży”.
W ciągu 10 lat współpracy Henryk Poddębski i Mieczysław Orłowicz odbyli z ramienia Ministerstwa ponad 30 wypraw we wszystkie niemal regiony Polski. Zachowały się niestety sprawozdania zaledwie z kilkunastu objazdów, które dziś są nieocenionym źródłem informacji o przebiegu wycieczek i warunkach w jakich się odbywały. Zwłaszcza, że czasem odzywa się w nich bardziej osobisty ton ożywiający relację, który dziś może stanowić interesujący przyczynek socjologiczny. Podróżnicy spotykali się też nierzadko podczas prywatnych wyjazdów fotografa, o czym pisał Orłowicz w swoich notatkach stając się w ten sposób pewnego rodzaju kronikarzem poczynań swojego towarzysza8.
Inną formę kroniki opisującej rozwój kariery i rosnący prestiż twórcy stanowią liczne katalogi wystaw oraz towarzyszące wydarzeniom recenzje, w których od 1922 roku odnajdujemy nazwisko Poddębskiego wśród najważniejszych postaci rodzimej fotografii9. Aspiracje w dziedzinie sztuki potwierdził już udział w I Międzynarodowym Salonie Fotografii Artystycznej (1927) w Warszawie, a następnie w kolejnych tego typu ekspozycjach. Na Powszechnej Wystawie Krajowej w Poznaniu, w 1929 roku w dziale sztuki polskiej, po raz pierwszy zaprezentowano obok malarstwa, rzeźby i grafiki także dorobek twórców fotografii artystycznej. Nowy kontekst oznaczał zmianę postrzegania fotografii, uznanie jej za sztukę. Wybór jakiego dokonał organizator działu Jan Bułhak oceniono wysoko „ jako kierownik (…) zgromadził wszystko niemal co fotograficy polscy stworzyli najwybitniejszego w ostatnim dziesięcioleciu. Nie brak tam żadnego z nazwisk czołowych naszych twórców w dziedzinie fotografiki”10. Wśród 283 prac 57 autorów pokazano wtedy 4 bromy Poddębskiego.
Bardzo owocny pod względem działalności artystycznej okazał się początek lat trzydziestych, wziął wtedy udział m. in. w XII Wystawie Dzieł Fotografiki we Lwowie, IV Międzynarodowym Salonie Fotografiki w Wilnie. Jego prace zaprezentowano także podczas zorganizowanego przez firmę Kodak I Salonu Okrężnego Sztuki Fotograficznej, który później wyruszył z Warszawy w objazd po kraju i cieszył się dużym zainteresowaniem, a o walorach pokazu pisano z uznaniem. Poddębski został zaliczony do grona najwybitniejszych polskich mistrzów fotografii obok Jana Bułhaka, Tadeusza Cypriana, BenedyktaDorysa, Jana Rysia, Edmunda Osterloffa czy Antoniego Wieczorka10. Spektakularnym sukcesem był natomiast udział w Wystawie Narodowej w Brukseli zorganizowanej z okazji stulecia odzyskania przez Belgię niepodległości, gdzie Poddębski otrzymał złoty medal. Uczestnictwo w wystawie zagranicznej odnotowanej przez bostoński „The American Annual of Photography” oraz zdobycie nagrody były powodem dla którego nazwisko Poddębskiego znalazło się na pierwszej liście Fotoklubu Polskiego opublikowanej w roku 193011.
W roku następnym miały miejsce kolejne ważne przedsięwzięcia wystawiennicze z jego udziałem: V Salon Międzynarodowy Fotografiki i Wielka Wystawa Wiosenna w Zachęcie12. Rozwój kariery artystycznej Poddębskiego został także zauważony przez prasę zagraniczną; paryski recenzent13 uznał go za „kontynuatora wielkich pejzażystów, twórcę poszukującego harmonii i piękna, zdecydowanie i odważnie wyrażającego w swych pracach szacunek dla tradycji, gdy wokół coraz powszechniej szerzy się kult brzydoty i deformacji”. Zwłaszcza ujmujący wydawał mu się „głęboki i sentymentalny stosunek do natury”, podkreślał też „zdolność obserwacji i dar wyszukiwania tematów”13. Ugruntowaną pozycję Poddębskiego w środowisku fotograficznym potwierdza obecność jego prac w prestiżowych przedsięwzięciach wystawienniczych w kolejnych latach: I Ogólnopolskiej Wystawie Fotografiki zorganizowanej przez Fotoklub YMCA (1932), II Wystawie Fotografiki Polskiej w Zachęcie, wystawie „Sztuka i Turystyka” w Instytucie Propagandy Sztuki, III Wystawie Fotografiki w Wilnie (1933), gdzie podziwiano prace wybrane do przygotowywanego „Almanachu Fotografiki Polskiej” (1934), który stał się prezentacją dokonań fotograficznej elity. Publikacja była wydarzeniem edytorskim, jak o niej pisano: „w pięknej szacie graficznej (…) książka zawiera (…) 64 całostronnicowych reprodukcji dzieł fotografików polskich (…) Reprezentowani są wszyscy najlepsi”14.
Był to także czas poszukiwań w dziedzinie techniki fotograficznej. Wykorzystywanym dotąd aparatom wielko- i średnioformatowym zaczęła towarzyszyć małoobrazkowa Leica, nowoczesna bardziej poręczna, tańsza w eksploatacji, pozwalająca przywozić z wypraw dużo więcej materiałów fotograficznych, wkrótce całkowicie wyparła dawny sprzęt. Jej właściciel stał się jednym z najważniejszych polskich leikistów swojej epoki, co potwierdził udział w IX Międzynarodowym Salonie Fotografiki w Warszawie (1935), gdzie urządzono także znakomicie przyjęty pokaz zdjęć fotografów posługujących się aparatem „Leica”15, a w jego następstwie miesięcznik „Moja Leica” zamieścił wybór zdjęć Poddębskiego oraz notę informacyjną o jego dokonaniach w nowej technice.
Tymczasem autorska kolekcja fotografii powiększała się w szybkim tempie. Poza rosnącym zbiorem o tematyce krajoznawczej, pracownia przyjmowała zamówienia na fotoreportaże o różnej tematyce, zdjęcia o charakterze reklamowym czy dokumentację dla potrzeb naukowych. Obok ministerstw korzystały z jej usług inne instytucje państwowe: urzędy wojewódzkie, Polska Agencja Telegraficzna, Pocztowa Kasa Oszczędności, Bank Gospodarstwa Krajowego; również najważniejsze instytucje kultury i nauki: Biblioteka Narodowa, Muzeum Narodowe, Towarzystwo Naukowe Warszawskie; a także towarzystwa turystyczne. Znakomite zdjęcia zamieszczały w swoich publikacjach najlepsze polskie domy wydawnicze m.in. Arcta, Biblioteki Polskiej, Wegnera w Poznaniu, Ossolineum czy Książnicy Atlas, oraz redakcje czasopism ilustrowanych: „Tygodnika Ilustrowanego”, „Światowida”, „Arkad”, „Morza”, „Turysty w Polsce” i innych. Serwisy powstające dla przedsiębiorstw i firm przemysłowych: np. Biura Podróży „Orbis”, Zakładów Mechanicznych Ursus S.A. czy Zakładów Mechaniczne Lilpop, Rau i Loewenstein wykorzystywane były w folderach i drukach informacyjnych16.
Dzięki wykorzystaniu nowej techniki pod koniec lat trzydziestych pracownia posiadała w ofercie już ponad 20 tys. negatywów dokumentujących wszystkie niemal sfery życia społecznego wieloetnicznej Rzeczypospolitej. Najbardziej obszerny był zbiór poświęcony Warszawie. Szczególne miejsce zajmowały w nim również zdjęcia z wybrzeża, tworzone w czasie kształtowania polskiej propagandy morskiej służącej wzbudzaniu ogólnonarodowego entuzjazmu związanego z odzyskaniem przez Polskę dostępu do morza. Kiedy podjęto decyzję o budowie miasta i portu w Gdyni, ruszyła wielka akcja uświadamiająca związana z tym ambitnym przedsięwzięciem. Podobnie jak wielu innych twórców także Poddębski zareagował na wezwanie mistrza Żeromskiego, „że trzeba ten port, jego obraz, jego niezbędną konieczność w duszach ludzkich wykuwać”17 Z tego powodu od 1927 roku spędzał prawie każdego lata kilka dni nad Bałtykiem, uwieczniając przede wszystkim rozwój Gdyni i jej portu, a także życie małych miejscowości rozsianych wzdłuż wybrzeża. Stał się w ten sposób twórcą jednej z największych kolekcji fotografii marynistycznej w przedwojennej Polsce.
Obraz portu Gdyni został w niej ujęty tematycznie. Znalazły się w nim zdjęcia „flagowych” okrętów naszej floty (Piłsudskiego, Batorego, Daru Pomorza), statków handlowych i wszystkich części portu (handlowego, pasażerskiego, rybackiego, węglowego) z ich najważniejszymi budynkami i urządzeniami: Dworcem Morskim, Łuszczarnią, Olejarnią, Elewatorem Zbożowym, Chłodnią Rybną, dźwigami i wywrotnicami portowymi. Przy okazji powstawania dokumentacji rozwoju miasta szczególna uwaga skierowana została na architekturę modernistyczną tworzoną przez najwybitniejszych architektów działających w tym czasie w Gdyni. Według ich projektów powstały budynki: Sądu Okręgowego, Urzędu Pocztowo-Telekomunikacyjnego, Akademii Morskiej, Szkoły Morskiej oraz inne fragmenty nowej zabudowy. Imponująca bryła Domu Mieszkalnego Funduszu Emerytalnego Pracowników Banku Gospodarstwa Krajowego również przykuła wzrok fotografa. Uchwycone zostały na zdjęciach także najbardziej charakterystyczne punkty miasta jak dąb na ulicy Portowej, czy Skwer Kościuszki.
Na podstawie tej części kolekcji możemy też zaobserwować jak wyglądała recepcja fotograficznej działalności Poddębskiego wśród współczesnych. Autor umiejętnie zabiegał aby odbiór jego twórczości był jak najszerszy. Dzięki swoim walorom estetycznym i znakomitej jakości technicznej jego zdjęcia z powodzeniem funkcjonowały w rozległej przestrzeni oświaty publicznej dotyczącej tematyki morskiej, towarzysząc tekstom o charakterze popularyzatorskim i edukacyjnym w prasie, książkach, przewodnikach i folderach reklamowych 18, a ich twórca stał się w ten sposób jednym z kreatorów ikonosfery „Polski morskiej”19. Warto wspomnieć o najbardziej spektakularnych publikacjach o tematyce marynistycznej, zawierających fotografie Poddębskiego. Wśród osiągnięć edytorskich zwraca uwagę ekskluzywne wydawnictwo „Polska na morzu” Głównej Księgarni Wojskowej, w doskonałym opracowaniu graficznym Anatola Girsa i Bolesława Barcza, przygotowane pod protektoratem Ligi Morskiej i Kolonialnej. Kolejną interesującą pozycją była publikacja Arcta „Na Gdyńskim Szlaku” Stanisława Zadrożnego, także zaprojektowana przez Atelier Girsa-Barcza. Popularnością cieszył się też album poświęcony „Gdyni”, wydany nakładem Naszej Księgarni, a także opisująca życie Kaszubów na półwyspie helskim powieść dla młodzieży Jerzego Bandrowskiego „Na polskiej fali”, której trzecie wydanie uzupełniono bogatym materiałem ilustrującym rybacką egzystencję, a okładkę ozdobiono zdjęciem Daru Pomorza. O tym jak wielką wagę przywiązywano do propagandy morskiej świadczy również, z pozoru skromna, ale bogato ilustrowana, edukacyjna książeczka Państwowego Wydawnictwa Książek Szkolnych we Lwowie „Polska zaczyna się od Gdyni”, której autorem był sam dyrektor biura Polskiej Akademii Literatury Michał Rusinek20. Doskonałe warsztatowo, ciekawe pod względem ujęcia, często wykonywane w malowniczej scenerii fotografie Poddębskiego chętnie wybierano również aby pełniły funkcję zarówno dekoracyjną, jak i propagandową, w przestrzeni miejskiej: na dworcach, w wagonach kolejowych, tramwajach warszawskich, ale także np. rozkładach jazdy. W podobnym charakterze funkcjonowały we wnętrzach publicznych: w konsulatach i ambasadach, na korytarzach ministerstw, Banku Gospodarstwa Krajowego czy Hotelu Sejmowego, gdzie rozmieszczono pięć zdjęć Poddębskiego z Gdyni21.
Koniec lat trzydziestych to w dalszym ciągu intensywny czas wypraw fotograficznych, podczas których część zbieranych materiałów wykonana została na kliszach kolorowych. Był to także dalszy ciąg aktywności artystycznej, udziału w ważnych wystawach zawsze w gronie najlepszych: w I Wystawie Fotografiki Wojskowej, Wystawie „Piękno Warszawy” (1937), Wystawie „Piękno Ziemi Śląskiej” oraz „Pierwszej Polskiej Wystawie Fotografii Ojczystej” (1938), XIX Dorocznej Wystawie Fotografiki Polskiej i Wystawie Fotografiki Morskiej we Lwowie (1939).
We wstępie do jej katalogu czytamy, że „Pierwszą Wystawę Fotografiki Morskiej zorganizowały wspólnym wysiłkiem instytucje, które wzięły sobie za zadanie propagandę i pogłębienie znajomości spraw morza, Liga Morska i Kolonialna oraz Akademicki Związek Morski w oparciu o Lwowskie Towarzystwo Fotograficzne, otwierające tą wystawą cykl wystaw z zakresu fotografii rodzimej. Wypada podkreślić jako specjalny sukces idei morskich i kolonialnych, że ta manifestacja zrozumienia spraw morza pierwsza Wystawa Fotografiki Morskiej została zrealizowana w ośrodku najbardziej odeń odległym”. Henryk Poddębski, zaprezentował na tej wystawie dziewięć bromów z cyklu „Nasze Morze”22. W tym czasie został też doceniony przez władze Rzeczypospolitej, gdy dla uczczenia stulecia wynalazku Daguerre’a Prezydent Rzeczypospolitej jako wyraz uznania przyznał odznaczenia za osiągnięcia w dziedzinie fotografii. Poddębski znalazł się wśród 11 wyróżnionych twórców, otrzymując Brązowy Krzyż Zasługi23. Z dzisiejszej perspektywy było to symboliczne podsumowanie 27-letniej kariery znakomitego artysty i dokumentalisty świadomego swojej roli w zakresie „propagandy fotograficznej”24.
Pod koniec lat trzydziestych wraz ze zmianą atmosfery politycznej w Europie, a także w Polsce, coraz większego znaczenia zaczęły nabierać publikacje dotyczące bieżących wydarzeń o zdecydowanie propagando-ideologicznej wymowie. Wśród fotografii wykonywanych przez Poddębskiego również coraz więcej miejsca zaczęły zajmować tego typu prace. Powstawały fotoreportaże z zawodów sportowych, z obchodów Święta Morza (w Gdyni i Warszawie), z zajmowanego przez odziały polskie Zaolzia czy manewrów wojskowych, a ich twórca, zgodnie z duchem czasu, należał do komitetu przygotowującego utworzenie organizacji reporterów prasowych. 9 marca 1939 roku odbyło się zebranie założycielskie, powołujące do istnienia Syndykat Fotoreporterów Rzeczypospolitej Polskiej, na którego czele stanął Witold Pikiel, a Henryk Poddębski wszedł do władz zarządu. Organizacja była stowarzyszeniem zawodowym, które miało wspierać swoich członków w ich działalności zawodowej oraz dbać o podnoszenie ich kwalifikacji25. Dla Poddębskiego rozpoczął się także czas eksperymentowania z kamerą filmową.
Wybuch wojny przerwał tak aktywne i pełne planów życie zawodowe Poddębskiego. W pełni sił twórczych zrezygnował z działalności, gdy rodzina przeżyła dramat. W 1940 roku aresztowano syna, który wkrótce po przewiezieniu do obozu w Mauthausen zginął. Cenne wyposażenie pracowni mieszczącej się przy ul. Marszałkowskiej 125 zostało zagrabione przez okupanta, udało się ukryć tylko jedną Leicę. Kolekcję zaś ocaliła decyzja o przeniesieniu zbioru do mieszkania. Atelier w którym prowadzono działalność konspiracyjną, a w czasie Powstania miało swoją siedzibę zgrupowanie Chrobry II, spłonęło. Fotograf nie przeżył wojny. Został aresztowany we wrześniu 1944 roku i wywieziony do obozu koncentracyjnego w Dachau, skąd trafił ostatecznie do Veihingen, gdzie zmarł 4 marca 1945 roku.
Henryk Poddębski był twórcą postępowym, który znakomicie odczytywał współczesne trendy zarówno w życiu społecznym, jak i polityce. Umiejętnie dostosowywał do nich rozwój swojej kariery zawodowej. Znalazło się w niej miejsce dla fotografii krajoznawczej i dokumentalnej, a także poszukiwań artystycznych. Nie poprzestał jednak na tym, niespokojna natura eksploratora zmusiła go do dalszych eksperymentów; postanowił zmierzyć się z jednym z najtrudniejszych gatunków fotografii – reportażem, zainteresował się także sztuka filmową. Potrzeba zdobywania kolejnych doświadczeń oraz dążenie do operowania różnymi środkami wyrazu potwierdzają jak ambitnie i konsekwentnie rozwijał swój warsztat i kompetencje zawodowe. Pozostawił wspaniałe dziedzictwo, imponujący pod względem artystycznym i dokumentalnym zbiór fotografii będący wyjątkowym świadectwem historycznym. W czasie całego twórczego życia z pasją i talentem realizował swoją misję, początkowo zapisując na szklanym negatywie, a potem na taśmie celuloidowej obraz świata, który bezpowrotnie odszedł.
Jego okiem oglądamy dziś barwną wielonarodową i wielokulturową Rzeczpospolitą z jej pięknymi pejzażami, dziewiczą przyrodą, wspaniałymi zabytkami, ale także znakomitymi dokonaniami w budowie nowoczesnej infrastruktury państwowej. Możemy korzystać z tej bogatej spuścizny, która pozostaje nieocenionym źródłem wiedzy o naszej bujnej i skomplikowanej przeszłości. Wolno nam spojrzeć na dorobek fotografa także jako na rodzaj zapisu pamięci zbiorowej i indywidualnej, która wciąż intensywnie oddziałuje i posiada istotne znaczenie kulturotwórcze. Różnorodność tematyczna i formalna pozwala twórczość tę analizować z wielu perspektyw badawczych. Możemy interpretować ją pod względem wartości estetycznych i dokumentalnych jako przekaz ikonograficzny, propagandowy czy historiograficzny, niezwykle cenny dla historyków, badaczy sztuki, konserwatorów, antropologów kultury, etnologów czy bibliologów.
W dniu 11.11.2022 Muzeum Miasta Gdyni jest otwarte dla zwiedzających. Zapraszamy na nasze wystawy w godzinach 10:00 – 17:00. Do zobaczenia w Muzeum Miasta Gdyni!
Dokładnie rok temu wręczyliśmy mieszkańcom Gdyni piękne sadzonki dęba pospolitego. Był to świetny sposób na świętowanie 103. rocznicę odzyskania niepodległości.
W tym roku Muzeum Miasta Gdyni kieruje swoją uwagę na tematy związane z ekologią.
To doskonały powód do powtórzenia naszej zielonej akcji także przy 104. rocznicy odzyskania przez Polskę niepodległości.
Dlatego 11 listopada 2022 roku o godzinie 11:00 spotkajcie się z nami pod pomnikiem Tadeusza Wendy, aby wspólnie celebrować ten niezwykły dzień. Młodsi i starsi, więksi i mniejsi, wszyscy będą mogli odebrać od nas symboliczny prezent – drzewa. Dbając o zieleń w mieście, zachęcamy do zasadzenia otrzymanego prezentu nieopodal własnego domu, w ogródku, a nawet w donicy na balkonie.
Na 104. rocznicę odzyskania niepodległości, mamy dla was 104. drzewka.
Na wydarzenie nie obowiązują zapisy.
Wszelkie pytania można kierować do zespołu Ośrodka Edukacji, mailowo pod adresem edukacja@muzeumgdynia.pl oraz telefonicznie 58 662 09 35/36/37
Udało się! Długo oczekiwane lato, w końcu odwiedziło Gdynię. Aby je godnie powitać, przygotowaliśmy kilka ciekawych warsztatów w ramach muzealnej Świetlicy:
– w środę 22.06.2022 warsztaty z tworzenia kwiatów z bibuły;
– w czwartek 23.06.2022 warsztaty z dekoracji wiązanych;
– w piątek 24.06.2022 warsztaty z plecenia wianków.
Świetlica Muzeum Miasta Gdyni to przyjazna przestrzeń dla wszystkich Ukrainek i Ukraińców, w której można ciekawie i twórczo spędzić czas. Oprócz licznych zabawek i materiałów plastycznych, możecie skorzystać z muzealnego wifi, komputera z ukraińską klawiaturą, drukarki czy skanera.
Świetlica czynna jest od środy do piątku w godzinach od 11:00 do 16:00, w godzinach od 12:30 do 15:30 odbywają się warsztaty plastyczne dla najmłodszych i nie tylko. Wstęp wolny.
Нарешті! Довгоочікуване літо навідалося до Гдині. Щоби його гідно привітати, ми приготували декілька цікавих майстер-класів в рамках музейної Світлиці:
Світлиця Музею міста Гдині — то дружній простір для всіх українців та українок, в якому можна цікаво та творчо провести час. Окрім великої кількості різноманітних іграшок та матеріалів для творчості, також пропонуємо скористатись музейним wifi, комп’ютером з українською клавіатурою, принтером та сканером.
Світлиця працює з середи по п’ятницю з 11:00 до 16:00, майстер-класи для дорослих та дітей проходять з 12:30 до 15:30. Вхід вільний.
Neoklasycystyczne filiżanki ze spodkiem, wykonane z najwyższej jakości białej porcelany, o bardzo subtelnym złoto-kobaltowym zdobieniu, były produkowane dla dworu cesarskiego i szlachty. Ta konkretna pochodzi z fabryki manufaktury wiedeńskiej. Prawdopodobnie około połowy XIX wieku została zakupiona przez kapitana Gracjana Wendę, a następnie trafiła w ręce Tadeusza, budowniczego portu gdyńskiego.
KOBALTOWA SUBTELNOŚĆ
Filiżanka z charakterystycznym łamanym uszkiem została wykonana w komplecie z głębokim spodkiem o wysokim kołnierzu. Ranty naczyń obwiedziono kobaltowymi liniami, nad którymi naniesiono w niewielkich odległościach podwójne, ukośne kreseczki w kolorze złotym. Wzdłuż górnych krawędzi poprowadzono drobne punkty w kształcie półkola, zwieńczone dekoracyjną linią. Pierwotnie na filiżance i spodku, w centrum, znajdowały się złote przedstawienia floralne i pojedyncze gałązki z listkami przy brzegach. Ale w wyniku użytkowania całkowicie się wytarły.
ESTETYKA WIEDEŃSKIEJ MANUFAKTURY
Historia tego egzemplarza rozpoczyna się w wiedeńskiej fabryce – drugiej po ośrodku w Miśni, najstarszej w Europie wytwórni porcelany. Początkowo było to prywatne przedsiębiorstwo, założone w 1718 roku przez wiedeńskiego urzędnika dworu cesarskiego – Claude du Paquiera i zlokalizowane przy Porzellangasse w Alsergrund. Wytwarzane produkty wyróżniały się kremową barwą o delikatnym połysku. W 1744 roku z powodu trudnej sytuacji finansowej Claude du Paquier postanowił sprzedać fabrykę państwu. Od tego czasu na spodzie każdego naczynia wybijano austriacką tarczę z niebieskim paskiem – właśnie taka kobaltowa sygnatura widnieje na filiżance inżyniera Tadeusza Wendy.
POLSKI ŚLAD
Firma z roku na rok doskonaliła jakość wyrobów, a odkrycie złóż glinki na Węgrzech znacznie poprawiło jakość masy porcelanowej. W 1777 roku wytwórnia otworzyła dwa sklepy w Polsce – we Lwowie i Berdyczowie, wtedy też zaczęto wytwarzać figurki nazywane „polską rodziną”. W latach 1784-1805, zgodnie z duchem czasu, skupiła się na tworzeniu produktów w subtelnej bieli z drobnymi zdobieniami. Motywem przewodnim była natura, a na naczyniach pojawiły się liście akantu i palmety. W 1795 roku odkryto błękit kobaltowy, a na porcelanie coraz częściej widniały złote dekoracje i kobaltowe błękity. Mimo dużej popularności i najwyższej jakości wykonywanych produktów w 1864 roku manufakturę zamknięto. Jej działalność wznowiono dopiero w 1923 roku pod nową nazwą Augarten.
EKSPOZYCJA CZASOWA
Mimo swojego wieku filiżanka wciąż zachwyca prostotą formy i subtelnym zdobieniem, o czym można się przekonać na własne oczy zwiedzając ekspozycję pt. Tadeusz Wenda – człowiek i jego dzieło. Dzięki uprzejmości Hanny Wendy-Uszyńskiej obiekt znajduje się wśród innych pamiątek po inżynierze.
Ekspozycja trwa do 13 lutego 2022 roku.
Tak niedawno, bo zaledwie pięć lat temu, wraz z panią Agnieszką dumnie otwieraliśmy moduł zmienny na naszej wystawie poświęcony jej rodzinnej historii. Wspominając fascynujące koleje losu jej rodziny, gdyńskich rymarzy działających pod adresem ul. Świętojańska 137, opowiadała o dramatycznych chwilach i wydarzeniach wojennych, których była świadkiem i uczestnikiem, wydarzeniach, które dzięki jej odwadze i uporowi przeszły do historii nie tylko Gdyni, ale i całego kraju.
Przedmiotem, który wiąże się z losami Pani Agnieszki jest plecak, przechowywany w Muzeum Miasta Gdyni. Plecak pozornie zwyczajny, charakterystyczny dla okresu międzywojennego, który został wykonany w zakładzie rymarskim Leona i Jadwigi Rekowskich przy ul. Świętojańskiej 137. W plecaku tym, wyposażonym w specjalnie przygotowane drugie dno, druhna Mieczysława Oleszak (po mężu Pobłocka) ps. „Przelotny Ptak”, łączniczka Tajnego Hufca Harcerzy w Gdyni, przeniosła przez front plany niemieckich umocnień wokół miasta i przekazała je wojskom radzieckim idącym ku Zatoce Gdańskiej.
Plany zostały przygotowane podczas akcji wywiadowczej o kryptonimie „B-2”, przeprowadzonej w ostatniej fazie II wojny światowej przez harcerzy z inicjatywy por. Joachima Joachimczyka. Na ul. Śląską, skąd wyruszyła w podróż Pobłocka, plecak z mapami przeniosła córka właścicieli zakładu rymarskiego Agnieszka Rekowska (po wojnie: Agnieszka Sitko). Dzięki tej akcji podczas wyzwalania udało się ocalić życie wielu żołnierzy i mieszkańców, a także znacznie zmniejszyć zniszczenie miasta. Do 2011 roku plecak był przechowywany w domu Mieczysławy Pobłockiej w Koleczkowie.
Pani Agnieszka dzieliła się z nami historiami nie tylko związanymi z wyżej opisanymi wydarzeniami. Była osobą serdeczną, otwartą, lokalną patriotką w pełnym tego słowa znaczeniu.
AGNIESZKA SITKO zd. Rekowska
21.09.1927 – 22.01.2022
Inżynier Tadeusz Wenda sportretowany na odsłoniętym we wrześniu muralu, twarzą zwrócony jest ku głównemu wejściu do gdyńskiego portu. Patrząc za nim w tym właśnie kierunku, ponad budynkami zobaczymy mola zewnętrzne, znajdujące się między nimi baseny portowe, awanport oraz bazę Marynarki Wojennej z Kępą Oksywską w tle. Co widzimy bliżej, kierując wzrok nieco w lewo, bardziej ku północy?
Naszą uwagę zwróci odrestaurowany Dom Marynarza Szwedzkiego – obecnie Konsulat Kultury, z boczną elewacją kończącą ulicę Władysława IV. Arterię równie ważną komunikacyjnie dla Śródmieścia, co niepopularną wśród gdynian. Przy tym niezwykle różnorodną, która wychodząc od powojennej idei prospektu, zwęża się w sąsiedztwie modernistycznej zabudowy międzywojnia, przecina dwie historyczne osie ulic 10 Lutego i Starowiejskiej, by nagle skręcić w lewo i „wpaść” w ciąg ulicy Jana z Kolna. Pomimo, że tam właśnie kieruje się większość ruchu kołowego, to warto pojechać lub pójść prosto – ulicą Tadeusza Wendy.
Uwarunkowania polityczne sprawiały, że ani w latach 30. XX wieku, ani w realiach pierwszych kilkunastu lat Polski Ludowej, Tadeusz Wenda nie był w Gdyni należycie uhonorowany. Ba, zdarzało się, że był celowo pomijany bądź przemilczany! Dopiero lata 60. przyniosły tu pierwszą widoczną zmianę. Ulicę dotąd Mostową, która przebiegała nasypem i dwoma wiaduktami przedłużając ulicę Portową do Urzędu Morskiego, przemianowano na ulicę Tadeusza Wendy. Ten akt nadania nowej nazwy był dość skromny, wszak trudno było znaleźć budynki pod jej adresem (przed wojną do ulicy Mostowej przypisano obiekty Urzędu Morskiego). Miał przy tym podwójnie symboliczne znaczenie – dotyczył trasy będącej nowoczesnym łącznikiem między miastem a portem, a ponadto przypominał postać, której nie powinno się zapomnieć, czyli projektanta i budowniczego gdyńskiego portu.
„Nowa” ulica Tadeusza Wendy kończyła się zjazdem i spektakularnym otwarciem na gmach Urzędu Morskiego, tylko zaczynała dość… zwyczajnie. Łagodnym podjazdem przy skrzyżowaniu ulic Portowej i św. Piotra. Być może dlatego, z czasem postanowiono ją przedłużyć, wyprowadzając ku bocznicom kolejowym i magazynom – w stronę ulicy Jana z Kolna. Droga dojazdowa do tego obszaru portowego zaplecza stopniowo zyskiwała na znaczeniu, wraz z powstawaniem kolejnej infrastruktury przeładunkowej. Poszukiwano też rozwiązania, które odciążyłoby ulicę Portową, przekierowując ruch z jej ominięciem. Dążono do realizacji połączenia ulic Wendy, Węglowej i św. Piotra z ulicą Jana z Kolna, a tym samym do zakończenia odcinka, który pojawił się już na planie z 1929 roku (jako zrealizowany!). Następnie to pojawiał się, to znikał na kolejnych mapach i planach Gdyni w latach 30. Na niemieckich mapach z okresu drugiej wojny światowej nie jest ujęty, wraca w 1946 roku, ale raczej, jako projekt. Tego, znanego dziś łukowatego odcinka ulicy nie ma na mapach z lat 60., jest zaznaczony dopiero w 1972 roku. Wspominano wówczas o przedłużaniu ulicy Władysława IV ku ulicy Portowej, choć literatura wskazuje, że nastąpiło to dopiero w 1994 roku przy okazji oddawania do użytku kompleksu targowego World Trade Center – Gdynia Expo. Zachowane fotografie wskazują, że w 1972 roku nie było drogowego połączenia, ujęto na nich przy tym prace przygotowawcze z 1994 roku. Wiele wskazuje zatem na to, że znaną nam ulicą Tadeusza Wendy w obecnym jej przebiegu możemy jeździć od niespełna trzech dekad.
Tak jak przedwojenny odcinek ulicy Mostowej oraz charakterystyczny wiadukt były synonimami nowoczesności, tak z odcinkiem późniejszym wiążą się mniej znane gdyńskie wątki. Ulica niejako przecina nieistniejącą dziś linię kolejową, która od początku lat 20. prowadziła do budującego się portu, podobnie jak późniejsze bocznice prowadzące do magazynów i na zaplecze portowe. Podczas wojny na obszarze obejmującym dzisiejszy parking zbudowano tymczasowe budynki mieszkalne dla Niemców Bałtyckich ewakuowanych z terenów Łotwy i Estonii. Trzy z nich możemy jeszcze zaobserwować. W latach 70. zbudowano interesujący obiekt Morskiej Centrali Zaopatrzenia (późniejszy „Handlomor”), obecną siedzibę Morskiej Agencji Gdynia; od 1994 roku część omawianego terenu weszła w obręb wspomnianego Expo. Niezwykle wartościowy jest również, mimo swojej wizualnej niepozorności, budynek ujęcia wody dla Gdyni, zlokalizowany bliżej ulicy Jana z Kolna. Powstały w 1930 roku w ramach większej inwestycji wodociągowej zapewniał dostawę dla centrum miasta. Wciąż zawiera interesujące elementy przedwojennego, modernistycznego wystroju oraz specjalistycznego wyposażenia, będąc przykładem swego rodzaju zabytku techniki. W obliczu planów inwestycyjnych, w niedalekiej przyszłości stać się ma tymczasowym zapleczem dla parku, który przewidziano na tym terenie. Po renowacji i rewaloryzacji mógłby na stałe zostać wyjątkowym elementem tego założenia, dając możliwość odpoczynku, ukazując fragment dziejów techniki oraz przybliżając międzywojenne miasto – Gdynię czasów inżyniera Tadeusza Wendy.
Autor tekstu: Marcin Szerle
„Wazon Asteroid Drost Ząbkowice unikat PRL szkło kolorowe użytkowe” – taką ofertę można było znaleźć w grudniu 2021 roku na jednej z aukcji internetowych. Cena? 11 tysięcy zł. Jeszcze w 2014 roku prawie identyczny wazon z serii „Asteroid” kosztował 300 zł. Co sprawiło, że w ciągu kilku lat osiągnął tak kosmiczną cenę? Czy naprawdę jest tyle wart? I – choć zapewne umieszcza się go dziś za witryną wśród innych przykładów modnego szkła prasowanego – czy trzyma się w nim jeszcze kwiaty?
RARYTAS
Meble, szkło, ceramika i inne przykłady sztuki użytkowej PRL-u coraz częściej stają się dziś „kolekcjonerskim obiektem pożądania”. Moda na wzornictwo lat pięćdziesiątych, sześćdziesiątych czy siedemdziesiątych to nie tylko sentyment do przedmiotów z naszych rodzinnych domów (…). Trend vintage dizajn jest znacznie szerszy (…) ogólnoświatowy – i ma głębokie korzenie – pisze Beata Bochińska w książce „Zacznij kochać dizajn”[1]. Tamte przedmioty nie tylko świetnie wpisały się w nowoczesne wnętrza naszych mieszkań, przykuwając wzrok i wywołując nutkę nostalgii. Bochińska, historyczka sztuki i dizajnu, tłumaczy: Te pospolite rzeczy używane w epoce masowej produkcji różnią się między sobą nie tylko jakością użytego materiału czy precyzją wykonania, ale przede wszystkim projektem. Te najlepiej zaprojektowane potrafią kosztować więcej niż niejeden wykonany ręcznie przedstawiciel XIX-wiecznego rzemiosła artystycznego. Właśnie ze względu na świetny projekt![2].
TALERZ + TALERZ = WAZON
A jak powstał projekt jednego z najbardziej kultowych wazonów? Jego geneza sięga 1975 roku: Wykorzystałem formy talerzy – tłumaczy Jan Sylwester Drost – Po prostu dwa talerze połączyłem tak i pomyślałem sobie: <<no przecież wazon nie musi być zawsze okrągły>>. I przez połączenie tych talerzy, zrobiłem tu takie przejście, żeby wytłocznik wszedł i powstał taki wazon.
„Asteroid” przypomina nieco dysk ze spłaszczoną podstawą. Jego owalne brzuśce o chropowatej powierzchni pokryte są nieregularnymi, drobnymi wypukłościami różnej wielkości, które przypominają mgławicę lub gwiezdną konstelację. Dzięki rzeźbiarskiemu opracowaniu zamaskowano niedoskonałości sodowego szkła prasowanego (pęcherzyki powietrza, powierzchowne zarysowania i inne drobne wady). Złączone boki tworzą zaś uchwyty umożliwiające łatwe przenoszenie wazonu, dzięki czemu – pomimo swej nietypowej formy – jest wygodny w użytkowaniu.
RODZINA ASTEROIDÓW
Talerz „Asteroid” rok po wypuszczeniu na rynek (w 1976 roku) zdobył złoty medal na II Międzynarodowym Triennale Szkła i Porcelany w Jabloncu nad Nysą. Zachwycający, kosmiczny deseń przyozdobił wkrótce nowe naczynia: talerze, talerzyki, patery, kabarety, tace, miski, miseczki, salaterki, filiżanki ze spodkami, deseczki, świeczniki, a nawet popielnice. Tak powstała cała seria „Asteroid”, która znalazła wielu sympatyków nie tylko dzięki oryginalnemu deseniowi. Już sama nazwa zwracała uwagę. Produkty wytwarzane w Hucie Szkła Gospodarczego „Ząbkowice” – gdzie artysta wraz żoną byli zatrudnieni – dostawały zwykle numery. Dopiero później, gdy zaczęły być wysyłane za granicę, otrzymywały ciekawe nazwy. „Asteroid” od początku był pomysłem Jana Drosta i trzeba przyznać, że szkła te są kosmicznie piękne.
ZE ŚMIETNIKA DO MUZEUM
Jak przedmiot niegdyś masowej produkcji, trafił po latach w ręce koneserów sztuki użytkowej? Złożyły się na to: przede wszystkim świetny projekt, moda na PRL-owskie przedmioty, które przeżywają dziś swój renesans, rosnąca świadomość dobrego dizajnu wśród kolekcjonerów. Zwłaszcza że – tak jak „Asteroid” – potrafią one osiągnąć dziś niebotyczne ceny.
Wśród kolekcjonerów krążą różne sensacyjne historie odnajdywania szklanych rarytasów. Ktoś wypatrzył wazon „Trąbka” u babci, która trzymała w nim miotełkę do kurzu. Ktoś inny znalazł „Radiant” pod osiedlowym śmietnikiem. Misa „Diatret” pewnie jeszcze długo służyłaby za miskę z wodą dla psa, a talerz „Asteroid” jako podstawka pod kwiatek, gdyby nie czujne oko miłośnika dizajnu. Niektóre szkła miały więcej szczęścia i trafiły na meblościanki, a nawet – jak w przypadku kolekcji „Asteroid” – znalazły swoje miejsce w stałej ekspozycji muzeum „Corning Museum of Glass” w Nowym Jorku. Zdarza się jednak i tak, że sami kolekcjonerzy używają talerzy, miseczek lub wazonów Drostów zgodnie z ich przeznaczeniem – w końcu do tego zostały stworzone.
POLSKIE PROJEKTY POLSCY PROJEKTANCI
„Asteroid” i inne przykłady szkła użytkowego autorstwa twórców tzw. „polskiej prasówki” (czyli wyrobów ze szkła prasowanego) tylko do 9 stycznia 2022 roku można zobaczyć na wystawie „Eryka i Jan Drostowie. Polskie Projekty Polscy Projektanci”. Muzeum Miasta Gdyni od wielu lat prezentuje sylwetki i twórczość polskich artystów. Wystawa tandemu projektowego, a prywatnie małżeństwa, to ósma edycja z cyklu PPPP. W dniu wernisażu, artyści przekazali Muzeum Miasta Gdyni sześć obiektów, wśród których znalazł się również kolekcjonerski obiekt pożądania – wazon „Asteroid” – wpisany do księgi inwentarzowej muzeum z numerem MMG/SZ/P/54.
Katarzyna Gec
[1] Beata Bochińska, Zacznij kochać dizajn. Jak kolekcjonować polską sztukę użytkową, Warszawa 2016.
[2] Tamże, s. 11.
W literaturze przedmiotu, w zależności od dyscypliny naukowej reprezentowanej przez badacza, przyjmowane są różne definicje rodziny, domu etc. Generalnie daje się ją sprowadzić do wspólnoty osób mieszkających pod jednym dachem, której członkowie uczestniczą w różnych przejawach aktywności gospodarstwa, podlegają autorytetowi głowy domu i część z nich lub wszyscy jest względem siebie w relacjach pokrewieństwa. W XIX wieku, wraz z przyspieszeniem przemian cywilizacyjnych, również tak definiowana rodzina ulegała zmianom. Zachodzące procesy społeczne, rozkładu struktur stanowych, powstawania nowych warstw i klas przebiegały z różną dynamiką w różnych częściach Europy oraz na ziemiach byłej Rzeczypospolitej. W porozbiorowej rzeczywistości istotną rolę w procesie przemian odgrywało również państwo zaborcze, które kierując się własnymi interesami politycznymi i gospodarczymi stymulowało lub starało się blokować zachodzące przemiany w sferze społecznej.
W historii rodziny Tadeusza Wendy, jak w soczewce, wyraźnie dostrzegalne są wspomniane tu zjawiska. Spróbujmy je ukonkretnić. U schyłku Rzeczypospolitej bez cienia wątpliwości rodzina należała do stanu szlacheckiego, ciesząc się wszystkimi przynależnymi jego członkom przywilejami. U schyłku polsko-litewskiej państwowości jej męscy członkowie wzięli czynny udział w wojnach obronnych, byli członkami korpusu oficerskiego armii Księstwa Warszawskiego oraz Królestwa Polskiego (kongresowego). Ostatnim akordem ich losu żołnierskiego jest udział w powstaniu listopadowym. Można powiedzieć, że zgodnie z przynależnością stanową wypełnili powinność rycerską. Kres istnienia konstytucyjnego Królestwa Polskiego, mimo istotnych odrębności formalno-prawnych od innych ziem Rzeczypospolitej bezpośrednio wcielonych do Rosji, stanowił kres również istnienia autonomicznej, narodowej armii i służby w jej szeregach.
Od początku lat trzydziestych dziewiętnastego wieku służba i kariera wojskowa realizowana była w szeregach armii państwa sukcesyjnego, w tym wypadku armii rosyjskiej. Członkowie stanu szlacheckiego nie podlegali przymusowej służbie i mogli wybrać dostępny im typ kariery urzędniczej, lub w zależności od posiadanych zasobów finansowych, zająć się działalnością gospodarczą, wykonywaniem tzw. wolnych zawodów, etc. Dziadek Tadeusza, Gracjan przeszedł w stan spoczynku w stopniu wyższego oficera, jego ojciec Władysław będąc stosunkowo dobrze wyedukowany – absolwent rządowego gimnazjum, realizował karierę urzędniczą w strukturach administracyjnych zarządzanego przez namiestników carskich Królestwa. Można powiedzieć, że Władysław Wenda jest przedstawicielem nowego środowiska społecznego, inteligencji urzędniczej. Prezentowała ona nieco odmienny system wartości, w którym nie majątek ziemski a wykształcenie i uczestnictwo w kulturze miały charakter dominujący. Łączyła ją z poprzednią formacją kultywowana tradycja patriotyczna, jednakże już inaczej definiowana, nie poprzez demonstrację uczestnictwa w zrywach powstańczych a raczej w formie pracy organicznej, wzmacniania potencjału kulturowego i gospodarczego.
Władysław Wenda był zbieraczem pamiątek historycznych, miłośnikiem historii, kolekcjonerem numizmatów, koneserem bibliofilskim etc. Patriotyzm wyrażany inaczej to również szacunek dla pracy i aktywnego zaangażowania społecznego, aktywny udział w życiu wspólnoty religijnej, przestrzeganie norm społecznych wynikających z nauczania Kościoła katolickiego. Chcemy bardzo mocno podkreślić, że prezentowany przez niego inny, nie insurekcyjno-straceńczy typ patriotyzmu, niosącego za sobą bezpowrotne straty biologiczne narodu, straty substancji kulturowej i gospodarczej, a model koncyliacyjny w warunkach determinowanych polityką narodową państwa rosyjskiego, przyczyniał się do kumulacji zasobów gospodarczych i kulturowych, ostatecznie stwarzał przesłanki do budowy w przyszłości samodzielnego gospodarczo własnego państwa. W tym systemie wartości liczyła się solidność, rzetelność, wysokie kwalifikacje intelektualne, zdolności organizacyjne.
Jeżeli zastanawiamy się nad źródłami postawy społecznej Tadeusza Wendy, jego otwartością intelektualną, skłonnością do pogłębiania wiedzy i kompetencji merytorycznych inżyniera komunikacji, to należy ich upatrywać w atmosferze domu rodzinnego, wzorcach realizowanych przez jego rodziców. Tadeusz urodził się w najbardziej ponurym okresie w porozbiorowym momencie dziejów narodu polskiego, klęski powstania styczniowego, zadanych strasznych strat biologicznych i społeczno-gospodarczych. Podjętej z ogromną determinacją przez władze państwa rosyjskiego próbą rozsadzenia spoistości pokonanego narodu i tą drogą udrożnienia procesów rusyfikacji i w jego następstwie asymilacji. Wybrana w takich okolicznościach ścieżka edukacyjna, poprzez kształcenie w gimnazjum rządowym w Warszawie a następnie podjęte studia na rosyjskim Cesarskim Uniwersytecie Warszawskim, kontynuowane w Petersburgu i uwieńczone ostatecznie tytułem inżyniera komunikacji była najeżona wieloma zagrożeniami. Wynikały one z faktu opuszczenia domu rodzinnego i życia w kolonii studenckiej w Petersburgu a po ukończeniu studiów w życiu z dala od kraju, własnego narodu i jego kultury. Chcemy podkreślić swego rodzaju heroizm tej generacji wykształconych Polaków, którzy stosunkowo łatwo osiągali sukces zawodowo-materialny w modernizującej się Rosji w II poł. XIX i początku XX wieku. Otwarty dostęp do edukacji na poziomie wyższym w Rosji, z którego skorzystały dziesiątki tysięcy młodych Polaków, rodził określone następstwa społeczne. Dla większości z nich, dobrze wykształconych kadr inżynieryjno-technicznych nie było odpowiadających ich kwalifikacjom miejsc pracy. Stąd konieczność i zarazem szansa na zrobienie szybkiej kariery w imperialnym państwie rosyjskim. Ceną mogła być utrata tożsamości. Rosja zasysała z polskiego społeczeństwa zdolną młodzież.
Remedium na to nieuniknione zjawisko było podtrzymywanie więzi rodzinnych oraz religijnej z Kościołem katolickim. Tadeusz był ostatnim z siedmiorga dzieci państwa Władysława i Justyny z Matuszewskich. Ojciec i sześć starszych sióstr Tadeusza stanowiło zaplecze emocjonalne, podtrzymywało z nim więź drogą korespondencji, obligowaniem do przyjazdu do domu rodzinnego w Warszawie i udziału w świętach religijnych i rodzinnych. Jeśli nie mógł przybyć, to odwiedzano go w miejscu pracy, na budowach w nadbałtyckich portach Rosji czy na budowach linii kolejowych na pograniczu Królestwa i Cesarstwa. Tadeusz uczestniczył również w przedsięwzięciach inwestycyjnych ojca, orientował się w jego aktywności ekonomicznej, wspierał materialnie, gdy wymagała tego sytuacja. Rodzaj aktywności zawodowej, przebywanie w wewnętrznych, oddalonych od rodzinnego kraju guberniach rosyjskich, wykształcało w nim postawę adaptacji do życia nieraz w bardzo trudnych warunkach terenowo klimatycznych, przebywania w sytuacjach daleko posuniętej samowystarczalności życiowej, odpowiedzialności za swój los. Niejako koczowniczy tryb życia, brak stałego miejsca zamieszkania nie sprzyjały założeniu własnej rodziny. W 1908 r. zmarł ojciec, przedstawiciel generacji Wendów urodzony w konstytucyjnym Królestwie Polskim, nie doczekał odzyskania przez Polskę niepodległości. Wydaje się, że po jego śmierci presja starszych sióstr na założenie przez Tadeusza rodziny oraz podjęcie pracy w Królestwie, uległa wzmocnieniu.
Po śmierci Władysława kamienicę na Pradze odziedziczyły dzieci. Tadeusz przejął po ojcu mieszkanie na I piętrze, gdzie bywał raczej rzadkim gościem. Sytuacja zmieniła się, kiedy prawdopodobnie podczas jednego z pobytów w Warszawie w 1910 lub w początku 1911 r. poznał pannę Halinę Zawidzką, szlachciankę, która odwzajemniła jego uczucie i starania. Decyzja o ślubie zapadła w stosunkowo krótkim czasie. Młodzi się zaręczyli, mieszkanie poddano remontowi na przyjęcie młodej pani domu. Po ślubie państwo młodzi wyjechali w podróż poślubną odwiedzając między innymi Sopot. Po powrocie zamieszkali przy ul. Olszowej. Wkrótce jednak Tadeusz musiał wrócić do Rosji, gdzie pracował, a żona pozostała na Pradze. Śladem tęsknoty są listy wysyłane przez męża do żony, pełne uczucia i troski o jej zdrowie. Ważne w nich były też zwykłe domowe sprawy, prośby, aby Halina a właściwie Haluś jak ją mąż nazywał, dużo odpoczywała, poszukała dobrej pomocy domowej, która ułatwi prowadzenie domu. W 1912 r. małżonkom urodziła się córka, Maria Justyna, a w 1913 r. syn, Janusz Franciszek Władysław. Tadeusz był kochającym mężem i troskliwym ojcem, listy były pełne pytań o bliskich, ich zdrowie i samopoczucie młodej żony i matki dwojga dzieci.
Wybuch Wielkiej Wojny a następnie klęski ponoszone przez Rosję i wywołany nimi kryzys oraz rewolucje zakończyły byt polityczny Cesarstwa Rosyjskiego. Tadeusz Wenda w 1914 r. powrócił definitywnie z Rosji i podjął prace na rzecz stołecznego miasta, będącego od 1915 r. pod okupacją niemiecką. U schyłku wojny i w pierwszych miesiącach powstającej z niebytu wolnej Polski był znaczącą postacią życia społecznego miasta i wraz z wieloma fachowcami z zakresu problematyki morskiej, wywodzącymi się z Rosji tworzył zaplecze organizacyjno-intelektualne w propagowaniu idei morskiej i prowadzeniu przygotowań do przejęcia przydzielonego Polsce mocą postanowień traktatowych skrawka wybrzeża morskiego.
Jednocześnie był to czas, w którym małżonkowie razem korzystali w pełni z życia, rodzina była w komplecie. Materialny status był relatywnie dobry, pozwalał na utrzymanie domu, pokrycie wydatków żywnościowych, nawet kiedy pojawiały się trudności aprowizacyjne i drożyzna. Nie posiadamy bezpośrednich świadectw jak wyglądała codzienność domu państwa Haliny i Tadeusza Wendów w tym czasie, można jednak posłużyć się ostrożnie i późniejszymi informacjami z listów rodzinnych i pamiętników najstarszego syna Janusza. Sądzimy więc, że małżonkowie przyjmowali gości, szczególnie podczas swoich imienin i świąt. Utrzymywano kontakty rodzinne odwiedzając się wzajemnie. Wychodzili / wyjeżdżali często do centrum Warszawy na spektakle teatralne, do cukierni czy po prostu na spacery. Te ostatnie były zwyczajem w rodzinie. Kiedy dzieci były małe zapewne nie brano ich na dalsze wyprawy, pozostawały pod opieką niani. Przy domu był rozległy ogród, z którego korzystano w celach odpoczynku i przebywania na świeżym powietrzu.
Ten tryb życia zmienił się po kilku zaledwie latach bycia razem. Po podjęciu decyzji przez władze Rzeczypospolitej o budowie portu morskiego w Gdyni Tadeusz Wenda, który stworzył jego koncepcję i projekty, został mianowany kierownikiem i następnie naczelnikiem Biura Budowy Portu. Ogrom przedsięwzięcia, konieczność stałego nadzoru nad prowadzonymi pracami i poczucie odpowiedzialności za nie, spowodowały konieczność przeniesienia się inżyniera na stałe do Gdyni. Można wyobrazić sobie, że prowadzone z żoną rozmowy na ten temat nie były łatwe. Oboje mieli świadomość, że potrwa to długo, że na miejscu w Gdyni nie ma odpowiednich warunków na zamieszkanie z dziećmi. Przynajmniej takich do jakich rodzina była przyzwyczajona. Powrócił dawny model życia, żona z dwójką dzieci pozostała w Warszawie, Tadeusz zamieszkał w Gdyni. Warunki, w jakich się znalazł odbiegały od tych domowych, ale i one się z czasem poprawiły. Wyzwanie i cel jaki miał do wykonania był najistotniejszy.
Rodzina weszła w nowy etap życia, który w takiej formie trwał od 1921 do 1937 r., w którym inżynier przeszedł na emeryturę. W ciągu tych lat zmieniło się bardzo wiele, starsze dzieci rozpoczęły naukę w szkołach. Maria zwana Marysią albo Niunią uczęszczała na pensję, Janusz chodził do szkoły powszechnej na Pradze, potem do gimnazjum. Państwu Wendom urodził się w 1924 r. drugi syn o imionach Jerzy Paweł Zdzisław, w rodzinie nazywany „Bebusiem”. Mama dbała o dom, nadzorując całe gospodarstwo, zajmowała się trójką dzieci. Codzienność funkcjonowania domu miała swój rytm. Starsze rodzeństwo szło do szkoły, Jerzy był w domu z mamą lub pozostawał pod opieką niani. Przygotowywano obiady i kolacje, co do których dyspozycje wydawała pani domu. Po powrocie dzieci ze szkoły Marysia i Janusz odrabiali lekcje, potem jedli obiad i jeśli nie musieli więcej się uczyć, mieli trochę czasu wolnego na inne zajęcia. Mogli wyjść do ogrodu, czytać, bawić się z Jerzym. Potem podawano też podwieczorek, po którym dzieci się uczyły, czytały lub miały zajęcia dodatkowe z nauki języka francuskiego i angielskiego.
Radością były dość częste przyjazdy z Gdyni Tadeusza Wendy. W pamiętnikach Janusza odnotowywany był każdy przyjazd i odjazd ojca. Były to na ogół przyjazdy w celach służbowych do Ministerstwa Przemysłu i Handlu. Poza godzinami poświęconymi na spotkania zawodowe, pozostały czas starał się spędzać z rodziną. Wtedy wszyscy, o ile było to możliwe chodzili na spacery czy to w parku Praskim, czy ogrodzie Saskim. Kiedy na Pradze powstał ogród zoologiczny, dzieci chodziły tam z ojcem i często przyjeżdżającym z Łucka wujem Józiem. W każdą niedzielę rodzina brała udział w nabożeństwie, czy to w kościele św. Floriana na Pradze czy w śródmieściu (Warszawie) u Bernardynów lub farnym kościele św. Jana. Po nabożeństwie były wizyty w cukierni na ciastkach, odwiedziny u znajomych lub zwiedzanie wystaw w „Zachęcie”. Czasem Państwo Wendowie, bez dzieci wyjeżdżali na spotkania towarzyskie, sprawunki etc. Takie wyjazdy początkowo odbywały się dorożką a od końca lat 20. taksówką. Tadeusz Wenda nie prowadził i nie posiadał samochodu. Szczególnie uroczyście rodzina obchodziła święta Bożego Narodzenia. Był opłatek, uroczysta kolacja wigilijna, wspólne śpiewanie kolęd, choinka i prezenty.
Będąc w domu Tadeusz Wenda poświęcał sporo uwagi nauce dzieci, sprawdzał ich postępy, pisał o tym także w listach, pytając żonę o oceny. W listach do Janusza udzielał mu rad jak powinien się przygotowywać do planowanych egzaminów. Dbał o rozwój dzieci, kupowano książki także dla nich, prenumerowano prasę, min.: Iskry, Tygodnik Ilustrowany, Kurier Warszawski. Ojca i najstarszego syna łączyła wspólna pasja fotograficzna. Kupił mu aparat fotograficzny i syn szybko opanował umiejętność robienia dobrych zdjęć. Można przypuszczać, że zorganizowano mu w domu ciemnię do ich wywoływania. Stałą troską obojga rodziców było zdrowie dzieci. Chodziły na kontrolne prześwietlenia, naświetlania lampami w przypadkach zaziębień lub grypy, co się zdarzało. Oczekiwanym okresem w roku były wakacje spędzane przez całą rodzinę w Gdyni. Życie nabierało zupełnie innego rytmu. W czasie wolnym od pracy Tadeusz Wenda organizował wycieczki samochodowe do okolicznych lasów i miejscowości. Oczywiście korzystano również z uroków pobytu nad morzem, czyli kąpieli słonecznych i morskich.
W 1938 r. niespodziewanie zmarł starszy syn Janusz, student Politechniki Warszawskiej. Tragedia ta głęboko dotknęła rodzinę. Po 1939 r. państwo Wendowie przenieśli się do Komorowa, gdzie szczęśliwie przetrwali wojnę i okupację hitlerowską.
Tadeusz Wenda zmarł w 1948 r. otoczony miłością rodziny i szacunkiem przyjaciół i znajomych.
Dagmara Płaza-Opacka,
Zbigniew Opacki
← Kliknij tutaj, aby powrócić do strony “www.TadeuszWenda.pl”
Każda podróż posiada swój początek i koniec. Podróż inż. Tadeusza Wendy na Wybrzeże w początku maja 1920 roku również. Z pewnością możemy precyzyjnie określić jej początek, to dom przy ul. Olszowej 12 na warszawskiej Pradze, który zbudował jego ojciec Władysław Wenda, radca stanu zatrudniony w kancelarii Rady Administracyjnej Królestwa Polskiego, a następnie pełniący funkcję naczelnika Archiwum Akt Dawnych. Wendowie byli właścicielami tej posesji od roku 1831. Solidny trzykondygnacyjny budynek wybudowany w blisko brzegu Wisły i praskiego przyczółka Mostu Śląsko-Dąbrowskiego (do 1944 Mostu Kierbedzia) przetrwał wojenne zawirowania, aczkolwiek dziś zdecydowanie wymaga remontu oraz upamiętnienia związku z osobą inżyniera Wendy. W latach 1900-1956 w sąsiedztwie kamienicy Wendów funkcjonowała stacja prywatnej wąskotorowej kolejki Jabłonna – Karczew o nazwie Warszawa Most, ciekawostką jest że część kamienicy została wynajęta przez kolej na hotel dla pasażerów, których w podróży zastała noc.
Wiosna roku 1920 raczej nie była okresem sprzyjającym podróżom – na wschodzie trwała wojna z Rosją Radziecką stąd cześć taboru kolejowego była oddelegowana do zaopatrywania wojsk walczących z bolszewikami. Ponadto odziedziczona po zaborcach i prowizorycznie odbudowana po zniszczeniach pierwszej wojny światowej infrastruktura kolejowa nie ułatwiała podróży. Do tego najkrótsza linia prowadząca z Warszawy do Gdańska w wyniku nowego wytyczenia granic została przecięta granicą – pomiędzy Działdowem i Malborkiem pozostała w granicach Niemiec, a między Malborkiem i Tczewem – na terenie przyszłego Wolnego Miasta Gdańska. Podróży nie ułatwiały chociażby różnice w przepisach ruchu, czy w taryfach opłat za bilety. W każdym z dawnych zaborów obowiązywała bowiem inna taryfa, a w dawnym zaborze rosyjskim aż trzy (osobne na terenie dyrekcji warszawskiej, radomskiej i wileńskiej)! O ile ujednolicenie (wraz z podwyżką taryf) nastąpiło z dniem 1 czerwca 1920 (Dziennik Ustaw nr 40 z 1920 r., poz 242), to ciekawostką było iż w dawnym zaborze pruskim istniała dodatkowa 4 klasa pociągów, zlikwidowana dopiero w 1927 roku, a na terenie dawnego zaboru austriackiego na kolei obowiązywał… ruch lewostronny!
Na Pomorzu kolej borykała się dodatkowo z niedoborem wykwalifikowanej kadry. Prawie całą kadrę urzędników wyższego szczebla na kolei stanowili Niemcy, którzy z dniem 1 kwietnia 1920 roku generalnie opuścili zajmowane stanowiska i wyjechali do Niemiec. Pozostało tylko nieco powyżej 10 procent tego personelu, resztę musieli obsadzić pracownicy niższych szczebli, jak wspominano później:
Z robotników kolejowych robiono palaczy i zwrotniczych, ze zwrotniczych naczelników stacji, z palaczy kierowników parowozów […] Wynik tego gigantycznego wysiłku był tego rodzaju, że komunikacja kolejowa na terenie Pomorza w ogóle nie była przerwana, chociaż początkowo znacznie ograniczona, a pociągi wszystkich typów biegły z chyżością pociągu towarowego, jednakże większość miejscowości od pierwszych dni przejęcia była już włączona do ogólnej komunikacji.
Wracając do podróży inżyniera Wendy do Gdańska, to miał do dyspozycji trasę z Warszawy Głównej przez Skierniewice – Kutno – Aleksandrów (dawna stacja graniczna) – Toruń – Bydgoszcz – Tczew. Na alternatywnej trasie przez Ciechanów – Mławę – Iłowo (dawna stacja graniczna) – Działdowo – Brodnicę – Grudziądz – Laskowice Pomorskie – Tczew w tym okresie nie uruchamiano pociągów do Gdańska. O ile dworzec w Iłowie został spalony podczas działań wojennych w 1914 roku, to dworzec w Aleksandrowie zachował swój kształt architektoniczny. Dziś jego wielkość generuje problem z jego zagospodarowaniem.
Jednakże trasa przez Aleksandrowo w okresie międzywojennym nie była wolna od problemów ruchowych. Po pierwsze wymagała dwukrotnej zmiany kierunku jazdy. Najpierw w Bydgoszczy (po dziś dzień), potem w Tczewie, z uwagi na pierwotną lokalizację stacji w bezpośrednim sąsiedztwie mostów na Wiśle. Pociąg do Gdańska musiał wjechać w perony „bydgoskie”, potem na most, a następnie wycofać się na północne „gdańskie” perony. Poza dezorganizacją ruchu na stacji podczas takich manewrów siły działające na most podczas hamowania pociągów spowodowały powstanie spękań portalu mostowego od strony Tczewa i jego późniejszą przebudowę. Później na tyłach starego dworca wybudowano łącznicę, którą pociągi w kierunku wybrzeża omijały perony „bydgoskie” i cofały się bezpośrednio w perony „gdańskie” stacji, ale problem ruchowe rozwiązała dopiero budowa nowej stacji w Tczewie po II wojnie światowej, z uwagi na wysadzenie starego dworca oraz mostów w 1945 roku. W przypadku uruchamianych później pociągów na trasie przez Działdowo, Brodnicę i Grudziądz zmiana kierunku jazdy musiała nastąpić na stacji Laskowice.
Przedłużony postój na stacji Tczew generowała też kontrola paszportowo-celna, gdyż pociąg opuszczał terytorium Polski.
Jak przekładało się to na czas jazdy? Co prawda nie udało się dotrzeć do rozkładu jazdy z roku 1920, ale rok później, wedle rozkładu ważnego od 1 marca 1921 z Warszawy do Gdańska kursował pociąg pośpieszny prowadzący wagony klas 1-3 oraz wagon sypialny. Można założyć że właśnie takim pociągiem podróżował Tadeusz Wenda. Odjazd z Warszawy Głównej następował o 20:00. O godzinie 2:10 pociąg meldował się w Toruniu Głównym, gdzie podróżnych czekała blisko godzinna przerwa spowodowana łączeniem pociągu z wagonami bezpośrednimi relacji Poznań – Gdańsk. Z Torunia pociąg ruszał o 3:12 i o 4:10 przyjeżdżał do Bydgoszczy Głównej, gdzie zmieniał kierunek jazdy i o 4:30 ruszał w dalszą drogę. Ostatni dłuższy postój pociąg miał w Tczewie (przyjazd 7:05/odjazd 08:20) i o 09:03 rano po pokonaniu 452 km meldował się w Gdańsku.
Czy podróż inż. Tadeusza Wendy mogła tak przebiegać? Niestety zachowało się niewiele rozkładów jazdy z tego okresu, a wśród nich nierzadko zdarzają się wydawane przez lokalnych wydawców rozkłady… bez podanego okresu obowiązywania (np. opisane: Rok I, wydanie I), gdzie jedyną poszlakę co do okresu wydania stanowi taryfa opłat, notabene podwyższająca się przy każdej zmianie, szczególne czasach hiperinflacji z roku 1923. Najstarszy znany rozkład jazdy wydany w Polsce pochodzi z lutego 1919 roku. Z kolei pierwszy urzędowy rozkład jazdy został wydany przez Polskie Towarzystwo Księgarń Kolejowych „RUCH” w czerwcu 1922.
Grzegorz Fey
← Kliknij tutaj, aby powrócić do strony “www.TadeuszWenda.pl”
Trudne początki
Inżynier Tadeusz Wenda, wychowany w kulcie pracy, obowiązki zawodowe stawiał na pierwszym planie. O jego zaangażowaniu w budowę portu pisano wiele. Mało jednak wiemy o tym, co robił w czasie wolnym? Część odpowiedzi na te pytania znajdziemy we wspomnieniach osób, które znały inżyniera, a także w opowieściach i pamiętnikach rodziny.
Na Wybrzeże Wenda przyjechał z polecenia władz polskich w 1920 roku. Zaraz po przyjeździe do Gdyni zamieszkał w domu usytuowanym blisko placu budowy, aby móc szybko dojść na miejsce i dopilnować robotników budujących port. „Tuż za dębem stojącym pośrodku bitej drogi prowadzącej do Oksywia, już za wsią, po lewej stronie stał parterowy baraczek – Biuro Budowy Portu. W ostatnim domku rybackim, po tejże lewej stronie, prawie obok »restoracji« Grzegowskiego (chodziło prawdopodobnie o restaurację Pod Dębem Jakuba Wojewskiego – BM), miał swą kwaterę naczelny kierownik budowy inż. Wenda” – tak jego nowe miejsce zamieszkania opisał Stanisław Korwin w swoich Wspomnieniach. Można się domyślać, że wynajmowany pokój był bardzo skromnie wyposażony, a warunki sanitarne były wręcz spartańskie. Gdynia nie miała jeszcze doprowadzonej energii elektrycznej ani sieci wodociągowej. Kontrast był tym mocniejszy, że w Warszawie Wenda zostawił rodzinę i bardzo luksusowe, świetnie wyposażone mieszkanie.
Śniadanie, przyrządzane zapewne przez gospodynię, inżynier spożywał w domu. Obiad zjadał w kantynie dla pracowników Biura Budowy Portu, gdzie – zdaniem Jana Żelewskiego – jadało się „jak w bardzo skromnej restauracji”. Jeśli miał ochotę na coś bardziej wykwintnego, musiał pofatygować się do Wojewskiego lub jeszcze dalej, do centrum wsi.
Poprawa warunków
Dość szybko, bo na początku lat dwudziestych Tadeusz Wenda zrezygnował z niedogodnego mieszkania w domu rybaka i przeniósł się do domu Feliksa Kohnke, mieszczącego się na rogu ulicy Kuracyjnej (10 Lutego) i Świętojańskiej. Od tej pory zajmował umeblowane mieszkanie z balkonem, na piętrze, po lewej stronie willi (zwanej później Marysieńką). Tu też mieściło się biuro Kierownika Budowy Portu. Do samej budowy miał wprawdzie znacznie dalej, to jednak po zamieszkania w śródmieściu mógł sobie pozwolić na więcej wygód. Bliżej było do sklepów, jadłodajni, apteki czy do stacji kolejowej. Blisko miał też do sióstr szarytek, u których często się stołował, o czym wspominał w liście do żony. Wszystkie sprawy związane z życiem codziennym Wenda załatwiał zwykle sam. Nie posiadał samochodu, rzadko korzystał z pojazdu służbowego.
Obiady jadał także w domowej kuchni na Świętojańskiej, prowadzonej przez nieznaną z nazwiska panią G., żonę profesora gimnazjum. Wspomina o tym Stanisław Hueckel w Inżynierskich wspomnieniach: „Trochę byłem tym (spotkaniem z Wendą – BM) zaskoczony, wyobrażałem sobie bowiem, że twórcę Gdyni stać by było na jadanie w najdroższych restauracjach, jednakże wrodzona skromność inż. Wendy jeszcze raz tu się potwierdziła; daleki był od jakiegokolwiek brylowania w lokalach, wolał skromne obiadki, byle zdrowe i niedrogie.”
W 1930 roku Tadeusz Wenda przeprowadził się na ul. Waszyngtona 38, do służbowego mieszania, wybudowanego na zlecenie Urzędu Morskiego na potrzeby Biura Budowy Portu. Zajmował lokal na piętrze, z balkonem i oknami wychodzącymi na morze. Wenda lubił siedzieć na balkonie, obserwować zmieniający się Bałtyk i rozmyślać o przyszłości portu, który budował. W tym mieszkaniu pozostał do końca swego pobytu w Gdyni.
Inżynier wstawał wcześnie. Wszelkie życzenia, zresztą bardzo skromne, zlecał już w tym czasie telefonicznie woźnemu Franciszkowi Fryzłowi, który z rodziną mieszkał na parterze. Nie wspomagał się czarną kawą, lubił herbatę, a najbardziej mleko i świeże bułeczki, które dostarczał mu pan Franciszek. Ponieważ biura mieściły się w tym samym budynku, nie musiał się śpieszyć rano do pracy. Jednak pracowity i rzetelny inżynier rozpoczynał ją ze wszystkimi. Zaraz po śniadaniu, nakarmieniu żółwia i uporządkowaniu jego małego terrarium, udawał się do biura, a potem na plac budowy.
Działalność społeczna i publicystyczna
Tadeusz Wenda rzadko udzielał się towarzysko, częściej można go było spotkać w różnego rodzaju organizacjach społecznych. Kochał morze i lubił spędzać wolny czas pod żaglami, dlatego na długo przed przyjazdem do Gdyni założył z innymi działaczami Stowarzyszenie Pracowników na Polu Rozwoju Żeglugi „Bandera Polska” z siedzibą w Warszawie. Widząc wielkie możliwości, jakie dla sportu wodnego dawało morze, współtworzył w 1928 roku jeden z pierwszych klubów sportowych – Jacht Klub Morski „Gryf” (od 1935 roku Klub Żeglarski „Gryf”). Również w 1928 roku powołał komitet lokalny budowy Pomnika Zjednoczenia Ziem Polskich i został prezesem jego zarządu. Wraz z księdzem Turzyńskim, Julianem Rummlem, Józefem Unrugiem i innymi społecznikami, próbował zebrać fundusze na symboliczny, widoczny z morza, pomnik upamiętniający zjednoczenie ziem polskich z trzech zaborów. Na niektórych planach Gdyni widać miejsce na postument, zaznaczone na końcu mola Południowego. Niestety, nie udało się zrealizować tego przedsięwzięcia.
Inżynier Wenda znał kilka języków obcych, a szczególnie dobrze władał francuskim. Nic więc dziwnego, że w 1936 roku został zaproszony do objęcia stanowiska wiceprezesa Towarzystwa Polsko-Francuskiego, a także zaangażowania na rzecz przyjaźni i współpracy obu krajów. Był współzałożycielem Urzędniczej Spółdzielni Mieszkaniowo-Budowlanej w Gdyni, aktywnym członkiem Gdyńskiego Towarzystwa Technicznego, a także Komitetu dla Spraw Zabudowy Gdyni. Nie miał zbyt wiele czasu dla siebie, zwłaszcza że brał również udział w licznych konferencjach, zjazdach czy zebraniach, dotyczących pełnionego przez niego stanowiska. Czynnie uczestniczył w I Polskim Zjeździe Hydrotechnicznym w 1929 roku, a także Zjeździe Inżynierów Portowych Państw Bałtyckich i Skandynawskich w 1938 roku. Wygłaszał referaty, propagujące w Europie nowoczesny polski port. Dużo czasu poświęcał na pisanie publikacji do wydawnictw i prasy fachowej. Już w 1921 roku wraz z Kazimierzem Porębskim przygotował broszurę pt. Port nacjonalny w Gdyni, zawierającą wizję przyszłej budowli morskiej, którą przedstawił później Komitetowi Ekonomicznemu Ministrów. W 1935 roku ukazał się jego artykuł pt. Dzieje budowy portu gdyńskiego, zamieszczony w XV lat polskiej pracy na morzu. Kolejne, nieco późniejsze publikacje Tadeusza Wendy to: Budowa fundamentów na skrzyniach żelbetowych pod nabrzeża i mola w porcie gdyńskim i Rzut oka na warunki powstania portu w Gdyni. Doświadczenia publicystyczne zaowocowały uczestnictwem Wendy w pracach Instytutu Wydawniczego Szkoły Morskiej.
Najprzyjemniejszy czas
Najprzyjemniejsze chwile poza pracą Tadeusz Wenda spędzał z rodziną. Do Warszawy jeździł kilka razy w miesiącu, latem gościł bliskich w Gdyni. O spotkaniach z ojcem wspomina w pamiętniku starszy syn – Janusz. Były one wielką radością dla żony i trojga dzieci. Wolny czas spędzali na spacerach, zabawach, wycieczkach za miasto i wspólnym czytaniu książek.
Tadeusz Wenda interesował się sztuką. W Warszawie, często chadzał z całą rodziną do Zachęty, gdzie przekazywał dzieciom swoje opinie o sztuce. W Gdyni zaprzyjaźnił się z Marianem Mokwą, którego malarstwo bardzo sobie cenił. Odwiedzał artystę w jego pracowni oraz Galerii Morskiej przy ul. 3 Maja. Kupował jego obrazy – jeden z nich przechowywany jest w rodzinie do dzisiaj.
Wychowany w wierze katolickiej, uczestniczył w nabożeństwach niedzielnych, a także w innych obrządkach religijnych. Najprawdopodobniej początkowo uczęszczał do kościoła na Oksywiu, a później do pierwszego gdyńskiego kościoła pod wezwaniem Najświętszej Marii Panny Królowej Polski przy ulicy Świętojańskiej. Janusz Wenda dość często wspomina w swoim pamiętniku wizyty z ojcem w gdyńskich i warszawskich kościołach. Świątynie traktowali obaj nie tylko jako przybytki wiary, ale także zabytki historii Polski.
Karty u proboszcza
Przez 17 lat Tadeusz Wenda pracował i mieszkał w Gdyni. Prowadził życie skromne, dalekie od kawiarniano-salonowego stylu, typowego dla dużych miast. Nie lubił brylować w towarzystwie. Jedyną rozrywkę, jaką uznawał i o której wiemy, była karciana gra w preferansa u proboszcza z Oksywia, księdza Franciszka Łowickiego, wielkiego społecznika zwanego „biskupem gburskim”.
Wspomina o tym Stanisław Korwin, pracownik Polskiej Najwyższej Izby Kontroli, wysłany nad morze, aby sprawdzić prawidłowość umów zawieranych z wykonawcami budowy portu oraz właścicielami gruntów w sprawie wywłaszczenia. Poznał on osobiście Wendę i towarzyszył mu w wyjazdach na Oksywie. Gra w karty w takim towarzystwie nie mogła przynieść ujmy uczestnikom spotkania.
Barbara Mikołajczuk
← Kliknij tutaj, aby powrócić do strony “www.TadeuszWenda.pl”
Stanisław A. Korwin w swojej książce wspomina inżyniera Tadeusza Wendę w czasie, kiedy był pracownikiem Najwyższej Izby Kontroli Państwa. Jak sam pisze: „Miałem rozpatrywać sprawy związane z morzem […] i umowy państwowe z kontrahentami zagranicznymi […]”.
„Druga sprawa, o jakiej chce opowiedzieć, dotyczy portu gdyńskiego. Nie chodziło tu o żadne nadużycia. W początkowym heroicznym okresie budowy portu, a więc za czasów naczelnego kierownictwa inżyniera Wendy, pracowali w Gdyni, wówczas nędznej wiosce rybackiej, ludzie zadowalający się legalnymi źródłami dochodu. Jeśli NIKP zechciała wejrzeć w budowę portu, to żeby przekonać się, czy cała impreza ma jakieś szanse powodzenia. Przy sposobności miałem zbadać rozrachunki z właścicielami gruntów i dostawcami.
Tuż za dębem stojącym pośrodku bitej drogi prowadzącej do Oksywia, już za wsią, po lewej stronie stał parterowy baraczek – Biuro Budowy Portu. W ostatnim domku rybackim, po tejże lewej stronie, prawie obok „restoracji” Grzegowskiego, miał swą kwaterę naczelny kierownik budowy inż. Wenda. Za barakiem biurowym rozpościerała się, aż hen ku Oksywiu, torfowa topiel, sięgająca szerokim klinem daleko w głąb lądu. Gdy wiatr wiał od wschodu, fale z zatoki spłukiwały oksywską drogę, zaś po każdym większym deszczu torfowisko oddawało zbytek swej wody na tę samą drogę. Raz, kiedy wracaliśmy bryczką do Gdyni – ja, Wenda i niejaki Stodolski – po preferansie u proboszcza oksywskiego, woda sięgała nam powyżej osi kół – przybyło jej tyle w ciągu jednego wieczora. Konie cofały się i w żaden sposób nie chciały iść naprzód. Dopiero furman – Kaszub zdjął buty i chlupocąc po wodzie przeprowadził oporne pferdy. […]
[…] Inż. Wenda uznawał jedną tylko rozrywkę – preferansa u proboszcza w Oksywiu, ale kilku jego młodszych współpracowników wolało podnosić ducha w Sali bufetowej na stacji Reda.” […]
[…] „Kreśląc powyższe wspomnienia mimo woli zastanawiam się, czy to ja rzeczywiście Gdynię wspominam. Proszę sobie tylko przedstawić: oto na przykład wychodzę do S-kich, zapowiadam swój powrót na godzinę 22. Matka Tildy (u której mieszkał autor – przyp. red.) daje mi latarnię i gruby kij; latarnię wiadomo dlaczego – żeby świecić sobie w drodze, kij – dla odpędzania psów. Zdarzało się i tak: inż. Wenda ma po coś jechać do Gdańska, ale mu jeszcze nie przygotowano wszystkich potrzebnych papierów, więc telefonuje na stację kolejową, żeby zatrzymano pociąg, aż on, Wenda, się sprawi. Tak było w latach 1922-1923!
Sama budowa portu nie zawierała żadnych ciekawych momentów. Wszystko sprowadzało się do wbijania grubych okrąglaków w dno zatoki, zaczynając od samego brzegu. Miały one utworzyć pomost tak długi, by wybiegał nad głębszą wodę. Nie bardzo to szło Wendzie, bo też brakło mu jako tako obeznanych z podobną pracą robotników. W ogóle ciężkie miał Wenda życie w Gdyni. Ministerstwo Przemysłu i Handlu, któremu podlegały sprawy morskie (oczywiście bez Marynarki Wojennej), nie traktowało poważnie budowy portu, a właściwa komórka w ministerstwie – Departament Morski, z Gabrielem Chrzanowskim na czele, sam ledwo dychał, jako że p. Chrzanowski nie był ani narodowym demokratą, ani pepesowcem, ani legionistą, a zwyczajnie wybitnym znawcą spraw morskich z Rosji.
Mój memoriał o Gdyni trochę dopomógł budowie, bo wywołał niejakie poruszenie w Sejmie. Jednak Wenda boczył się na mnie za wytknięcie mu szeregu usterek organizacyjno-administracyjnych. On miał siebie za naczelnego inżyniera, bo zresztą taki był jego tytuł urzędowy, ja zaś przekonywałem go, że jest naczelnym dyrektorem i jednakowo winien dbać o wszystkie sprawy – tak techniczne, jak administracyjne i inne.
Gdynia pod względem spraw dotyczących morza (umocnienia brzegu, znakowanie wodne, rybactwo) podlegała Urzędowi Morskiemu w Wejherowie, z którym też wypadało Wendzie często się kontaktować. Sprawy stosunków gdyńsko-gdańskich (Gdańsk bardzo wcześnie zaczął występować z rozmaitymi pretensjami, by zahamować powstanie nowego portu, choćby najmniejszego) należały do kompetencji Polskiego Komisariatu Generalnego w Gdańsku. Zwierzchni nadzór nad budową portu sprawował Departament Morski Ministerstwa Przemysłu i Handlu. Tak więc Wenda musiał się zwijać między Wejherowem, Gdańskiem i Warszawą.
Ta różnorodna geograficznie zależność mogłaby zachwiać równowagę nerwową nawet bardzo mocnego człowieka. A Wenda, cierpiący na nadkwasotę żołądka, z niewyleczalnym lumbago i słabym ciśnieniem krwi, odczuwał dotkliwie najmniejszą przeciwność losu. Mógł on znaleźć w Polsce lepszą posadę, ale żył wizją Wielkiej Gdyni i w taką Gdynię wierzył. Przez parę lat tylko on i Gabriel Chrzanowski bronili idei budowy portu gdyńskiego przed ostatecznym jej poniechaniem.”[…]
Stanisław A. Korwin
Wspomnienia. Wyścig z życiem
Warszawa 1966
← Kliknij tutaj, aby powrócić do strony “www.TadeuszWenda.pl”
Fotografia, Pracownicy budowy portu tymczasowego na pomoście, 1922, papier,
ze zbiorów Muzeum Miasta Gdyni, sygn. MMG/HM/II/634/12