4 lipca 2021 roku Gdynia stała się tymczasową stolicą szkła tłumnie odwiedzaną przez jego kolekcjonerów i miłośników (choć nie tylko). Najnowsza odsłona cyklu Polskie Projekty Polscy Projektanci, poświęcona życiu i twórczości pary projektantów Eryki i Jana Drostów, ściągnęła niemal 12 tysięcy zwiedzających. Nazwisko „Drost” odbiło się szerokim echem w świecie wielbicieli dobrego wzornictwa i nie milkło pomimo zakończenia wystawy. Do dziś na aukcjach zauważa się wzmożone zainteresowanie projektami szkła prasowanego, a na rynkach staroci coraz częściej słyszy świadomy głos sprzedawców: „To jest proszę Pani projekt Drostów. Asteroid z Ząbkowic!”. Asteroidy jak i inne projekty polskich projektantów, niegdyś sprzedawane za grosze, obecnie osiągają niebotyczne ceny. A coraz większą modę na dizajn z PRL-u potwierdza kolejna odsłona gdyńskiej wystawy, która odbędzie się w tym roku w Muzeum Narodowym we Wrocławiu.
Wokół Drostów
Jeszcze w czasie trwania wystawy na Facebooku zawiązała się grupa, która zrzesza „ludzi od rzeczy”, wymieniających się własnym doświadczeniem i kolekcjami, a także uczących rozpoznawać dobre projekty i ich autorów. Była ona pokłosiem warsztatu dla kolekcjonerów sztuki, poprowadzonego przez Beatę Bochińską, która udzieliła kilku praktycznych porad „kolekcjonerki nie zawsze konsekwentnej”. Z kolei dumni posiadacze „Migdałów”, „Rotorów”, „Oculusów” – czyli najmodniejszych deseni naczyń produkowanych w PRL-u – mieli możliwość podzielić się swoimi opowieściami o tym, jak zaczęła się ich przygoda z kolekcjonowaniem, dzięki wystawie towarzyszącej pt. „(Twoje) Szklane Historie”, którą zrealizowaliśmy w Galerii Klif w Orłowie. Ale to nie wszystko!
Jeden z partnerów wystawy – Fundacja Fabryka Kulturalna – podjął współpracę z fabryką Porcelana Bogucice, w rezultacie której powstały dwie unikatowe patery „Ewa” i „Ela”. Zostały one zaprojektowane przez Erykę Trzewik-Drost jeszcze w 1958 roku, ale wyprodukowane po raz pierwszy w 2021 roku z okazji dziewięćdziesiątych urodzin artystki. Tę specjalną, limitowaną edycję, Fundacja przekazała projektantce. Z naszą wystawą zbiegło się wydarzenie, które potwierdziło słuszność zainteresowania polskim dizajnem i uznanie dla artystów. Minister Kultury i Dziedzictwa Narodowego uhonorował projektantów polskiego szkła i nadał medale „Zasłużony Kulturze Gloria Artis” za szczególne osiągnięcia w dziedzinie twórczości artystycznej. Eryka Trzewik-Drost i Jan Sylwester Drost zostali odznaczeni srebrnym medalem w dziedzinie sztuk plastycznych. Srebrny medal przyznano także m.in. Stefanowi Sadowskiemu (Huta Szkła „Sudety”), Wszewłodowi Sarneckiemu (Huta Szkła „Krosno”), brązowy – Marii Słaboń (Huta Szkła Gospodarczego „Zawiercie”) i Bogdanowi Kupczykowi (Huta Szkła Gospodarczego „Ząbkowice”). To tylko kilka osób, które wniosły ogromny wkład w rozwój polskiego wzornictwa i na stałe wpisały się w poczet czołowych polskich projektantów.
(Nie)odkryci projektanci
Poszukiwacze reliktów PRL-u z sentymentem wspominają czasy, kiedy w babcinych mieszkaniach natykali się na różne skarby. Jako małe dzieci nie mieli świadomości, jaką wartość będą miały w przyszłości szklane naczynia, porcelanowe figurki, drewniane krzesła czy kolorowe szkła. Nawet dziś wiele osób nie wie, że trzymany gdzieś na półce kobaltowy wazon nazywa się „Rotterdam” i został wyprodukowany w Hucie Szkła Gospodarczego „Ząbkowice” w Dąbrowie Górniczej w latach siedemdziesiątych, a za jego projektem stoi konkretny artysta – Bogdan Kupczyk. Twórcy szkła, tacy jak właśnie Kupczyk, Ludwik Fiedorowicz czy Jerzy Słuczan-Orkusz wciąż czekają na należny im rozgłos.
Obok polskiego szkła użytkowego równie interesująca dla kolekcjonerów jest porcelana czy ceramika – zastawy i serwisy stołowe projektowane przez Danutę Duszniak w modnym wówczas stylu New Look czy eksperymentalne formalnie kolorowe wazoniki Henryka Barana lub dekoracyjne, małe figurki Lubomira Tomaszewskiego i Mieczysława Naruszewicza, które przeszły już do historii jako PRL-owskie ikony. Niestety, rzadko kojarzą się z nazwiskami projektantów, a zdecydowanie częściej z nazwami „Bogucice” (Porcelana Bogucice), „Ćmielów” (Fabryka Porcelany AS Ćmielów) czy „projekt z IWP” (Instytut Wzornictwa Przemysłowego). A przecież za nazwami serii, modelu, fabryki czy firmy ukrywają się wybitni artyści. Dzięki kolekcjonerom możemy sobie o nich przypomnieć, zrozumieć szerszy kontekst ich twórczości, a w rezultacie docenić polskie wzornictwo.
Gdynia inspiruje
W Muzeum Miasta Gdyni od wielu lat organizujemy wystawy prezentujące sylwetki i dorobek polskich twórców. Stawiamy pytania o rolę projektanta, próbujemy scharakteryzować styl polskich „rzeczy codziennych”, dzięki czemu wydarzenia z serii Polskie Projekty Polscy Projektanci odwiedza liczne grono miłośników dobrego dizajnu, kolekcjonerów i poszukiwaczy nowych trendów. Cykl został zainaugurowany w 2014 roku wystawą nestora polskiego projektowania i uznanego twórcy szkła artystycznego i użytkowego – Zbigniewa Horbowego. W kolejnych odsłonach prezentowaliśmy m.in. meble Tomka Rygalika (2015), technologie i unikatowe obiekty Oskara Zięty (2017), znaki graficzne Karola Śliwki (2018), modę zaprojektowaną przez Barbarę Hoff (2019), a w 2021 roku właśnie szkła Drostów.
Po ostatniej wystawie w Muzeum Miasta Gdyni obiekty wróciły w ręce prywatnych kolekcjonerów i do kolekcji Muzeum Narodowego we Wrocławiu, gdzie już 25 kwietnia czeka je kolejna odsłona. Tymczasem w gdyńskim muzeum zastanawiamy się, który projektantka bądź dizajner zostanie wybrany na bohatera kolejnej edycji cyklu Polskie Projekty Polscy Projektanci? Zwłaszcza, że wielu artystów wciąż pozostaje do odkrycia.
Zdjęcia, które dostarczą wspomnień:
Filmy, które dostarczą wiedzy:
Gadżety, które musisz mieć:
Warto przeczytać:
Książki o dizajnie, które możesz zakupić w naszym sklepie przy ul. Zawiszy Czarnego 1A:
Katarzyna Gec
Gdyński port sam w sobie jest ikoną i dumą dwudziestolecia międzywojennego, jednak na jego terenie znajduje się do dzisiaj kilka charakterystycznych budynków, których wizerunki ilustrują narrację o porcie wyjątkowo często. To stojące na nabrzeżu Indyjskim elewator zbożowy i kompleks przemysłowy Łuszczarni Ryżu. Jej (nieprzypadkowo) patriotyczną biało-czerwoną elewację, której iluzję zawdzięczamy zastosowaniu czerwonej cegły i białego tynku, szybko rozpoznamy nawet na wykonanej czarnym tuszem ilustracji Janusza Marii Brzeskiego, znajdującej się w zbiorach Muzeum Miasta Gdyni.
Po zakończeniu pewnego etapu pracy hydrotechnicznych nabrzeży, przyszedł czas na ich zabudowę. Nabrzeże Indyjskie miało być przemysłowym zapleczem nowopowstającego portu. Historia „ryżowni” zaczyna się w 1927 roku podpisaniem umowy między Ministerstwem Przemysłu i Handlu a spółką „Łuszczarnie i Młyny Krakowskie”. Budowę prowadziło gdyńskie przedsiębiorstwo „Inż. K. Krzyżanowski i S-ka” i co ciekawe to najprawdopodobniej właścicielowi firmy – Kazimierzowi Krzyżanowskiemu – zawdzięczamy projekt Łuszczarni.
Łuszczarnia to zakład przemysłowy wyposażony w maszyny służące do przeróbki nasion, głównie ryżu i grochu, które oddziela się od zanieczyszczeń, wyłuszcza i sortuje. Zakład znajdujący się w Gdyni, w skład którego wchodził także młyn, pakownia, magazyny, warsztat, budynki administracyjne i mieszkalne oraz portiernia, był ze wszech miar nowoczesny, pozwalając na obrobienie i spakowanie dziesiątek ton indyjskiego ryżu pod czujnym okiem zaledwie pięciu pracowników.
Sam projekt powstał w duchu funkcjonalizmu, czyli awangardowego prądu architektury modernistycznej. Zgodnie ze swoją nazwą, funkcjonalizm ma opierać się na nadrzędności przeznaczenia budynku. Amerykański architekt Louis Henry Sullivan nazywał to „form follow function” czyli formą podążającą za funkcją. Inne obiekty, które utrzymane są w tym nurcie, a które wybudowano w gdyńskim porcie to m.in. Olejarnia Gdyńska (nabrzeże Indyjskie) czy Chłodnia Portowa (nabrzeże Polskie).
Każda partia ryżu przechodziła w magazynie obróbkę „od ziarenka do worka” w mniej niż pół godziny. Aby cały proces obróbki i pakowania przebiegał jeszcze sprawniej i szybciej, między budynkami kompleksu Łuszczarni Ryżu poprowadzono nowoczesny taśmociąg. Kompleks Łuszczarni Ryżu, choć wpisany w 2010 roku do rejestru zabytków, nadal działa i z powodzeniem pełni swoją pierwotną funkcję.
W 1933 roku Wacław Sieroszewski w reportażu Brama na świat zachwycał się gdyńską „ryżownią” pisząc: „Pięciopiętrowa, biało-czerwona, pasiasta jej fasada z dala rzuca się w oczy […]. Jest największym tego typu przedsiębiorstwem nie tylko w Polsce, ale i w Europie”.
Marta Borowska-Tryczak
W zbiorach Muzeum Miasta Gdyni znajdują się trzy akwarele Stanisława Rolicza przedstawiające widoki na Grabówek. Choć powojenne, bo pochodzące z połowy lat 50. XX prace, przedstawiają m.in. Pekin – ostatnią z dzikich bieda-dzielnic, które na stałe wpisały się zwłaszcza w krajobraz przedwojennej Gdyni. Ta gdyńska “fawela”, znajdująca się na dzisiejszym Wzgórzu Orlicza-Dreszera, przetrwała blisko sto lat.
Narracja o wybudowanym niemalże od zera białym mieście i nowoczesnym porcie, dumie Polski międzywojennej, pełna jest wielkich słów i patriotycznej euforii. Przyjrzawszy się jednak uważniej można zauważyć zdecydowanie mniej widowiskową historię miasta. Pekin, Meksyk, Budapeszt czy Drewniana Warszawa – Gdynia ma w swojej historii mniej reprezentacyjne, lecz wciąż niezmiennie interesujące wątki. Jednym z nich są właśnie dzielnice biedy, będące naturalnym i znanym odpryskiem historii dynamicznego rozwoju miast i portów.
Prężny rozwój i rozbudowa miasta i portu generowała duże zapotrzebowanie na siłę roboczą. W połączeniu z doskwierającym w kraju bezrobociem, wybieranie Gdyni jako miejsca potencjalnego zatrudnienia jest zrozumiałe. Nad morze napływała ludność z najróżniejszych części kraju – zamożniejsi osiedlali się w nowoczesnym i przestronnym centrum, biedni mogli pozwolić sobie wyłącznie na dzikie budownictwo na peryferiach wzrastającego miasta.
A przyrost ludności w Gdyni w latach 20. i 30. XX był imponujący. W Pierwszym Powszechnym Spisie Ludności z 1921 roku w Gdyni zamieszkiwało 1 268 osób, podczas Drugiego Powszechnego Spisu dokonanego dekadę później było ich już 30 210. Przed wybuchem wojny, w 1939 roku, miasto liczyło ponad 120 tysięcy mieszkańców, lokując Gdynię na 12 miejscu w rankingach liczby ludności polskich miast.
Na przełomie lat 20. i 30. XX wieku w różnych częściach dzisiejszej Gdyni pojawiały się kolejne fawele: na Obłużu Stara Warszawa (ul. Cechowa, Frezerów, Unruga), w Małym Kacku obok torów kolejowych magistrali Kościerzyna-Gdynia i rzeki Kaczej Drewniana Warszawa, Leszczynki i Grabówek miały swój Pekin, a w pobliżu dzisiejszej stacji SKM na Chyloni wyrósł Meksyk. Mniej peryferyjnie, bo w okolicy ulic Śląskiej, Witomińskiej i Warszawskiej powstał Budapeszt. Najbliżej portu, wśród ulic Portowej, Węglowej, Waszyngtona, Żeromskiego i św. Piotra znalazła się Dzielnica Chińska, którą jednak ze względów estetycznych dość szybko zlikwidowano, a mieszkańców wysiedlono na Witomino i nazwano „kolonizatorami”.
Jak łatwo się domyślić nie tylko estetyka dziko budowanych enklaw była kwestią mocno dyskusyjną, kładąc się cieniem na huraoptymistycznej narracji o mieście i stojąc w sprzeczności z nowoczesną modernistyczną zabudową Śródmieścia. W 27. numerze Wiadomości Literackich z czerwca 1937 roku, Melchior Wańkowicz tak pisał o Budapeszcie:
“Stok błotnisty jakiegoś wąwozu, na którym stoją klitki z dykty, z papy, z blachy falistej, ze skrzyń, w których okrętami przywożono samochody ze starych łodzi. Nad tym dymią blaszane rurki piecyków gazowych. Uliczka wąska, błotnista, nie objęta planami zabudowy, nie zabrukowana, nie oświetlona, nie skanalizowana, korzystająca za opłatą od wiadra z pompy ulicznej wodociągowej. Teren pochyły, więc gdy deszcz pada, klitki dolne podmakają. Podłóg w nich nie ma.”
Warto wspomnieć, że na 93 baraki wchodzące w skład tej „dzielnicy” tylko 10 zostało postawionych legalnie. Paradoksalnie, mieszkanie w baraku i tak było pewnym skokiem cywilizacyjnym względem warunków, w jakich pomieszkiwali pierwsi robotnicy przyjeżdżający do Gdyni w poszukiwaniu lepszego życia. Znana jest historia Edwarda Obertyńskiego, którego pierwszym gdyńskim lokum była rura kanalizacyjna. Za dach nad głową często służyły także dawne pomieszczenia gospodarcze jak szopy czy chlewy, a niejednokrotnie pomocne okazywały się także obrócone dnem do góry łodzie rybackie. Również warunki higieniczne i sanitarne panujące w tych miejscach napawały ówczesnych przerażeniem. Brak dostępu do wody sprzyjał rozwojowi wielu chorób, m.in. duru brzusznego.
Trend likwidowania dzielnic biedy wznowiono po 1945 roku, jednak działania te nie przynosiły spodziewanych rezultatów – piętnaście lat później zabudowa Gdyni wciąż statystycznie w prawie 30% składała się z baraków czy bud.
Wraz z poprawą sytuacji materialnej mieszkańców tych enklaw, stopniowo dochodziło do ich zanikania. Ciekawym przypadkiem jest Pekin, który przetrwał niemalże sto lat. Jest to jedna z nici łączących współczesność z początkami miasta. Zasiedlone dziko przez napływających pierwszych budowniczych portu, tereny nieopodal dzisiejszej ulicy Morskiej, przez kolejne pokolenia trwały wbrew prawu i mechanice nowoczesności. Kres położyła im paradoksalnie ta właśnie nieunikniona nowoczesność, którą budowali przodkowie obecnych mieszkańców Pekinu, a która obecnie, pod postacią rynku deweloperskiego, upomniała się o atrakcyjne i dobrze skomunikowane tereny niedaleko centrum „białego miasta”.
Tekst: Marta Borowska-Tryczak
Poniżej obrazy:
MMG/SZ/614
Stanisław Rolicz, Gdynia Grabówek I z cyklu Szkice gdyńskie, 1955, akwarela, tusz, papier
MMG/SZ/615
Stanisław Rolicz, Gdynia Grabówek II z cyklu Szkice gdyńskie, 1955, akwarela, tusz, papier
MMG/SZ/616
Stanisław Rolicz, Gdynia Grabówek III z cyklu Szkice gdyńskie, 1955, akwarela, tusz, papier