Posłuchaj artykułu!
Żeby zrozumieć, dlaczego ogłoszenie podwyżek cen wywołało protesty robotników, warto przyjrzeć się warunkom życia pod koniec 1970 roku i atmosferze, jaka panowała wtedy w Gdyni.
1.
„Dziennik Bałtycki” w pierwszych dniach grudnia 1970 roku, w sposób typowy dla prasy tamtych lat, łączył patos i beztroskę, przechwałki i troskę.
„Można pozazdrościć mieszkańcom ulicy Śląskiej w Gdyni gęstej sieci placówek handlowych. Przy tym sklepy modernizują się. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, ponure wnętrza niektórych placówek handlowych zamieniły się już w jasne, estetyczne i pomysłowo udekorowane towarem sklepy”[1] – pisano, by w następnych akapitach wytknąć, że w spożywczym straszy krata, a w warzywno-owocowym bez opamiętania piętrzą się skrzynki, beczki i worki z towarem, co nie tylko brzydko wygląda, ale też zagraża kupującym – ostre części drewnianych skrzynek mogą spowodować rozdarcie odzieży, a nawet skaleczenie.
„Stocznia im. Komuny Paryskiej w Gdyni przygotowuje się do zdania w bieżącym miesiącu dwóch statków” – informowano o zbiornikowcu „Nachodka” dla armatora radzieckiego i trawlerze – zamrażalni „Kalmar” dla świnoujskiej „Odry”. „Załogi wydziałów kadłubowych wykazują pełne zaangażowanie, starając się własnymi siłami uporać z kłopotami wynikającymi głównie z niepełnego zabezpieczenia materiałowego oraz braków kadrowych”[2]. W tym samym numerze zapowiadano udogodnienia dla stoczniowców: budowę na terenie zakładu czterokondygnacyjnego ośrodka zdrowia i baru szybkiej obsługi, a w Wieżycy – ośrodka wczasów rodzinnych. „Z funduszów rady zakładowej zakupiono w bieżącym roku sześć dodatkowych łodzi plastykowych, wzbogacając ponadto tabor wodny o dalszych osiem rowerów wodnych wykonanych w stoczni”[3].
Chwalono Technikum Chłodnicze w Gdyni za dobrze wyposażone pracownie i gabinety.
W niedzielę, w wydaniu poświęconym w dużej mierze komunikatowi o podwyżkach, opublikowano zdjęcie – czarno-białe i niewyraźne, jak wszystkie ilustracje w codziennej prasie tamtej epoki – przedstawiające dużo świateł, poświatę z neonów i auto. Podpis głosił: „Gdynia – ulica Świętojańska w nocy”. To chyba miał być optymistyczny akcent.
Te wszystkie miejsca – sklepy spożywcze, Stocznia im. Komuny Paryskiej, chłodniczak i Świętojańska – jeszcze wrócą w tej opowieści.

Jednorazowa przepustka nadzwyczajna dla Ob. Walczuk Zofii ważna wyłącznie na dzień 17 i 18 grudnia 1970 roku, wyd. Stocznia im. Komuny Paryskiej w Gdyni, 17.12.1970 (ze zbiorów Muzeum Miasta Gdyni, sygn. MMG/HM/I/4188
2.
Na razie opowiedzmy o tym, co pomijały gazety, czyli o warunkach, w których żyli wtedy Gdynianie (i w ogóle Polacy). Zarabiali średnio 2 273 zł, a pensje od dawna prawie nie rosły (jak podaje Piotr Brzeziński w opracowaniu Zbrodnia bez kary. Grudzień 1970 w Gdyni: w 1970 roku podwyżki nie przekroczyły 1,3 proc. (dla porównania w drugiej połowie lat pięćdziesiątych płace wzrosły o 35 proc.[4]). Pralka Frania kosztowała 2050 zł, płaszcz 1370, kilo schabu albo kurczaka – ponad 50 zł.
Prawie połowę dochodów przeznaczali na kupowanie jedzenia. Przy czym kupowanie było wyzwaniem. W listopadzie 1970 roku – jak podaje Piotr Brzeziński – w sklepach brakowało mięsa, wędlin, smalcu, masła, kawy i słodyczy. Każdego dnia Polki i Polacy spędzali półtorej godziny w kolejkach. Na spółdzielcze mieszkania czekało sześć tysięcy osób, średnio siedem-osiem lat.
3.
„Żeby cokolwiek kupić, trzeba było swoje wystać. Przez znajomości dowiedzieć się, gdzie ewentualnie będzie dostawa – opowiadał Henryk Mierzejewski, pracownik Stoczni, uczestnik demonstracji z 15 grudnia. – Jako monter kadłuba, musiałem wszystko, co było niezbędne do pracy, dźwigać na plecach. Stocznia zajmowała rozległy teren, a 50 metrów przewodów spawalniczych, palniki – całe oprzyrządowanie ważyło, ja wiem, z 80 kilo. Bojąc się, że ukradną, nie mogłem zostawić tego na stanowisku pracy, musiałem to zabierać z powrotem i tak dalej. Zmęczony po pracy, zamiast odpoczywać, człowiek musiał iść, by stać w kolejkach po różne najpotrzebniejsze rzeczy”.[5]
„Mieszkaliśmy z żoną u teściów, zajmowaliśmy siedmioipółmetrowy pokoik z piecem kaflowym – opisywał Konrad Ałumowski, pracownik Przedsiębiorstwa Budowy Urządzeń Chłodniczych, który 15 grudnia znalazł się w Komitecie Strajkowym; miał wówczas 32 lata, rok wcześniej przyszła na świat jego pierwsza córka. – Moja teściowa społecznie się udzielała w WSS Społem, dzięki czemu było łatwiej ze zdobyciem żywności. A że nie musieliśmy teściom za nic płacić, to mieliśmy pieniądze, żeby ubrać się, coś kupić”.
Jerzy Miotke pracował w Stoczni i uczył się w technikum. Mieszkał z matką i czwórką rodzeństwa –. Matka – z wykształcenia handlowiec, pracowała jako dozorczyni, dorabiała piorąc obrusy z położonej po sąsiedzku restauracji Złoty Róg. „Pralnia znajdowała się na szóstym piętrze w bloku, na miejscu były kotły. Węgiel wnosiliśmy. Obrus wymaga, żeby go najpierw wygotować w temperaturze 80-90 stopni, w mydlinach czy wiórkach mydlanych. Potem kilkukrotnie trzeba było zmieniać wodę. Wreszcie wkładało się tkaninę w wyżymaczkę, czyli między kręcące się walce i odsączało. Potem obrusy schły na tarasie” – opowiadał. On zarabiał osiemset złotych. Dla podreperowania budżetu jeden z dwóch pokoi w pięćdziesięciojednometrowym mieszkaniu wynajmowali studentom ze środkowej Polski. „Zatem, razem z mamą w szóstkę, mieszkamy w mniejszym pokoju. To jest nasza sypialnia, to jest nasz pokój do zabaw, to jest nasz pokój do przygotowania się do lekcji. Właściwie całe życie codzienne odbywa się w kuchni” – wspominał też, że pod nieobecność studentów mogli ze starszym bratem przy stole ich pokoju odrabiać lekcje. W październiku 1970 roku brat został powołany do wojska w Elblągu. „Na szczęście dla niego był przed przysięgą i został w koszarach, kiedy jego jednostka pacyfikowała miasto” – wspominał Jerzy Miotke.
Zapamiętał tamtą jesień detalicznie: „Chleb [w zależności od gatunku] kosztuje trzy złote dziesięć groszy, trzy trzydzieści albo cztery złote. Litr mleka w granicach dwóch pięćdziesiąt. Masło dziesięć pięćdziesiąt, kilogram cukru również.
Gdynia posiada niezłą Halę Targową, w związku z tym większość zakupów nie czynimy w sklepach spożywczych, których jest mnóstwo, ale właśnie od osób, które przyjeżdżają z powiatu kościerskiego czy kartuskiego – od prywatnych rzeźników i hodowców, którzy na podwórku mają kurę i potem ją sprzedają. Można się nadziać na mięso z bardzo starego kurczaka albo wołowinę, której nie idzie pogryźć. Ale ekonomicznie to bardziej opłacalne.
Bieda jest totalna. Na co dzień nie używamy masła, tylko margaryny. Chleb smaruje się margaryną Palma. Dobrze, jeżeli matka pozwoli posypać cukrem. W niedziele jest trochę więcej, że tak powiem, kurtuazji. Wspólnie zasiadamy do śniadania, jemy jajecznicę. Ponieważ siada sześć osób, to 20 jajek schodzi swobodnie. Jajecznicę czymś okraszamy, boczkiem czy słoniną. Chleba się wtedy nie smaruje. Nie pijemy herbaty, a tak zwaną czarną kawę zbożową, która stoi cały dzień na piecu.
Mamy miejskie ogrzewanie, ale wodę podgrzewało się junkersem, a gotowało na tak zwanej westfalce, czyli piecu na węgiel. W niedziele o godz. 14 jemy jedyny raz w tygodniu dwudaniowy obiad. Tradycyjnie na pierwsze jest rosół, a na drugie mięso, które posłużyło do wywaru – jakieś mielone czy bitki”.
Opłaty za mieszkanie i jedzenie stanowiły 70-80 proc. budżetu. Na ubrania matka Jerzego Miotke wydawała tyle, ile naprawdę musiała. Kiedy kupowała dla najstarszego syna, zawsze z myślą, że musi to starczyć dla młodszych dzieci. „Długo sądziłem, że nie ma mnie na żadnym zdjęciu z Grudnia. Aż siostra poznała mnie po kurtce. W tłumie ludzi przy Urzędzie Miasta, wypatrzyła kurtkę z obszytym oszukanym misiem kapturem, którą potem po mnie nosiła”.
Zygmunt Sieradzan dzielił pokój z bratem Stanisławem, uczniem Technikum Chłodniczego. „Mieszkaliśmy przy Dzierżyńskiego, to obecna Legionów, zajmowaliśmy dwa pokoje z kuchenką. W oryginalnej przedwojennej wersji mieszkanie było większe, ale po wojnie podzielili – opowiadał. – Nie było centralnego ogrzewania, więc ojciec – hydraulik, założył boiler. Żeby mieć ciepłą wodę, paliliśmy węglem. Gotowało się na westfalce, chłodziło w takiej szafce pod oknem. No i naprzeciwko mieszkała sąsiadka, która pierwsza kupiła telewizor. Jak tylko coś wyświetlali zlatywała się cała klatka”.
Roman Drywa miał w 1970 roku dziewięć lat. Jesienią jego ojciec, Brunon Drywa – sztauer w Zarządzie Portu Gdynia – dostał mieszkanie w bloku na Chyloni. „Na Małym Kacku warunki były surowe. Mieszkaliśmy – z rodzicami i moimi młodszymi siostrami, Gabryśką i Mariolą – w drewnianym bliźniaku: zajmowaliśmy dwa pokoje, w przedsionku mieściła się mała kuchnia. Do toalety chodziliśmy na zewnątrz – relacjonował Roman Drywa. – Zatem przeprowadzka do nowego bloku była szczęśliwym wydarzeniem, spełnieniem marzeń. Tego dnia pod szkołę zajechał portowy samochód z plandeką, wysiadł z niego ojciec, zabrał z lekcji mnie i siostrę, wrzucił na pakę i pojechaliśmy na Leszczynki na nowe mieszkanie. Wzięliśmy łóżka, pościele, kredens, stół i krzesła, a resztę rodzice zamierzali dokupić w przyszłości. Zdecydowali, że skoro dotąd mieściliśmy się w dwóch pokojach, to teraz trzeci wynajmą, żeby dorobić na wyposażenie. Zamieszkał tam marynarz, pan Bolek, przesympatyczny człowiek. Praktycznie cały czas był w rejsach, gdy wracał przywoził dla nas łakocie. Po grudniowej tragedii stał się dla nas opoką”.
4.
Władza oczywiście zdawała sobie sprawę zarówno z beznadziejnej sytuacji gospodarczej, jak i z tego, że ludzie są potwornie zmęczeni. Wierzyła, że kryzysowi ekonomicznemu zapobiegną podwyżki – miały być częścią reformy gospodarczej. Na rozwiązanie kryzysu społecznego szukała sposobów w znanym sobie arsenale środków, na razie wybierając z niego inwigilację i zastraszanie.
O podwyżkach mówiło się co najmniej od początku 1970 roku. „Cały rok charakteryzował się stanem nieustannego napięcia społecznego. Kraj kilkakrotnie ogarnęły fale paniki wywołanej pogłoskami o podwyżce cen. Masowo wykupywano produkty, przede wszystkim artykuły spożywcze”[6] – piszą historycy Tomasz Balbus i Łukasz Kamiński.
Jerzy Eisler w książce Grudzień 1970. Geneza, Przebieg, Konsekwencje przywołuje wspomnienia Piotra Kostikowa, który nadzorował sprawy polskie w Wydziale Łączności z Bratnimi Partiami Krajów Socjalistycznych Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego. Kostikow o planach podwyżek słyszał od 1969 roku, ale po wakacjach 1970 miał nadzieję, że decyzja przeciągnie się do wiosny.
W październiku 1970 roku I sekretarz Komitetu Miejskiego PZPR w Gdyni Hugon Malinowski informował na zebraniu partyjnym: „Na terenie Gdyni notujemy coraz więcej sygnałów krytykujących naszą sytuację zaopatrzeniową na rynku. Braki w zaopatrzeniu przypisuje się mającej rzekomo nastąpić podwyżce cen. Rytmika dostaw do sklepów, zwłaszcza mięsnych, jest niezadowalająca. Na zakładach pracy, gdzie odbywają się zebrania sprawozdawczo-wyborcze, robotnicy żądają informacji na temat aktualnej sytuacji rynkowej”[7].
Wreszcie, gdy decyzja zapadła, zmobilizowano milicję i wojsko, a Służba Bezpieczeństwa 11 grudnia rozpoczęła akcję o kryptonimie Jesień ’70. „Miała na celu analizowanie nastrojów społecznych oraz «likwidowanie wszelkich prób aktywizowania się pojedynczych osób i grup organizatorów przerwań pracy, prowodyrów i demagogów»”[8] – wyjaśnia Piotr Brzeziński. W sobotę 12 grudnia po południu w gdyńskich przedsiębiorstwach sekretarze Podstawowych Organizacji Partyjnych PZPR spotkali się z działaczami i przekazali im list Biura Politycznego dotyczący podwyżek. Zebrania przebiegły we względnym spokoju, choć robotnicy nie szczędzili krytycznych słów. W Gdyńskim Przedsiębiorstwie Budownictwa Przemysłowego jeden z pracowników powiedział, że „niektórzy funkcjonariusze MO od kilku dni mówili o mającej nastąpić podwyżce i namawiali ludzi do wykupywania towarów”[9].
Istotnie, wtedy już całe miasto wiedziało. Do sklepów ustawiały się kolejki, wykupywano mąkę, kaszę, cukier i słodycze. Wieczorem wiadomość o podwyżce podano w telewizji, a nazajutrz komunikat wydrukowały gazety.
5.
Od poniedziałku trwały protesty w Gdańsku, we wtorek zaczęli strajkować pracownicy przedsiębiorstw w Gdyni. O ósmej rano ponad 1500 stoczniowców wyruszyło w kierunku centrum miasta. Wraz z przedstawicielami załóg Gdyńskiej Stoczni Remontowej, Dalmoru i Portu około godziny dziewiątej dotarli przed Prezydium na rogu ulic Świętojańskiej i Czołgistów (dziś aleja Piłsudskiego). Tu skręcili we Władysława IV i poszli w kierunku Komitetu Miejskiego PZPR.
Konrad Ałumowski, pracownik Przedsiębiorstwa Budowy Urządzeń Chłodniczych, znalazł się w tym tłumie przypadkowo. Rano załatwiał służbowe sprawy w Gdańsku, prosto z dworca miał wrócić do pracy. Wysiadł z pociągu i trafił na demonstrację. Dołączył. Pytany po latach, dlaczego – odparł: „Młody duch. W tamtym momencie pomyślałem po prostu, że może się do czegoś przydam”. Chwilę później uczestniczył w rozmowach z Janem Mariańskim, w jego gabinecie w Prezydium Miejskiej Rady Narodowej, a w nocy – wraz z innymi osobami z Komitetu Strajkowego – został aresztowany.
Wydaje się, że niewinne słowo „przypadek” jest jednym z najboleśniejszych związanych z masakrą Grudnia. Konrad Ałumowski przypadkiem został łącznikiem Komitetu Strajkowego. Dwa dni później robotnicy, wysłuchawszy wystąpienia wicepremiera Stanisława Kociołka, po prostu poszli do pracy. „Jeszcze raz ponawiam, stoczniowcy, adresowane do was wezwanie – przystąpcie do normalnej pracy! Są do tego warunki, jest to także potrzebne, by już wkrótce móc w spokoju świętować i witać Nowy Rok”[10] – apelował Kociołek. Lokalne radio i telewizja wyemitowały przemówienie dwukrotnie: o godz. 21.00 i o 22.30. Wtedy już wojsko blokowało Stocznię, ale – mimo oddolnych prób – nie udało się przekazać tej wiadomości pracownikom.
Zygmunt Sieradzan: „Zapowiadał się zwykły dzień. Każdy poszedł do swoich zajęć. Ja do pracy, brat prawdopodobnie do szkoły”.
Roman Drywa zapamiętał, że w czwartek rano do ojca przyszedł przyjaciel z Portu: „Pytał: «To co, idziemy czy nie idziemy? Bo przecież Kociołek wzywa do pracy». Pogadali chwilę, ojciec powiedział: «Poczekaj, skoczę przynieść pranie». Matka prosiła wcześniej, żeby zniósł jej pralkę do piwnicy, gdzie były pralnia i suszarnia – dla nas, dzieciaków świetne miejsca do ganiania i zabawy w chowanego. Pralkę – to była wirówkowa Frania – zdążył znieść zanim przyszedł kolega. Wrócił na górę po michę z ciuchami, zniósł na dół, a potem zatrzymał się przy wejściu do klatki, podniósł rękę, uśmiechnął się i powiedział: «idę do pracy, cześć». To «cześć» utkwiło mi w pamięci”.
Małgorzata Bojke, młodsza siostra Jerzego Skonieczki opowiadała, że w rodzinie wszyscy liczyli, że piętnastoletni Jerzy wkrótce skończy szkołę i podejmie pełnowymiarową pracę. Już jako nastolatek pomagał mamie. Sprzedawał lody na plaży, łowił ryby, wiedział skąd wziąć węgiel dla rodziny i sąsiadów. „Kto nie ma dzieci, nie zrozumie, co one potrafią zrobić. Trzeba by łańcuchem przykuć, żeby nie uciekły. Kiedy Jerzy zobaczył przez okno zamieszki, nie mógł usiedzieć. Czołgi koło domu – ciekawiło go, co się dzieje, chciał zobaczyć z bliska. Nikomu nie powiedział, że gdzieś się wybiera, wymknął się przez okno łazienki. Mama nawet nie wiedziała, że nie ma go w domu”.
Wanda Janikowska poszła razem z narzeczonym Stanisławem Lewandowskim i kilkorgiem znajomych zobaczyć, co dzieje się w mieście. Przechodzili tunelem pod torami, gdy nadleciał helikopter: „Zrzucał ulotki, nagle patrzę – strzelają. Wszyscy się rozbiegli, ja orientuję się, że Stasia nigdzie nie ma. Pełno ludzi, każdy parł do przodu, żeby więcej zobaczyć. Albo uciekali pod most. Zapanował popłoch, jeden na drugiego właził, żeby się schować. Sądziłam, że Staś zaraz przybiegnie. Jednak nie przybiegł. Wróciłam do domu pewna, że wkrótce wróci. Czekałam razem z dwiema siostrami i mamusią. Na styczeń zaplanowaliśmy ze Stasiem ślub. W szafie wisiała błękitna sukienka, on miał uszyty garnitur.”
Grażyna Paśniewska, siostrzenica Stanisława Lewandowskiego młodsza od niego ledwie o cztery lata, zapamiętała, że gdy wraz z rodziną odbierała w gdyńskim Urzędzie Stanu Cywilnego akt zgonu wuja, rozbrzmiały dźwięki Marszu Mendelsona, ktoś akurat brał ślub.
6.
Grażyna Paśniewska mieszkała wtedy we Wrocławiu. Przyjechała do Gdyni na święta. Na dworcu czekał brat koleżanki. Powiedział: „Grażyna, słuchaj, Stasiu nie żyje, zastrzelili go”.
26-letni Stanisław Lewandowski został postrzelony w okolicy Pogotowia Ratunkowego przy ul. Żwirki i Wigury. Zmarł w Szpitalu Miejskim.
15-letni Jerzy Skonieczka został postrzelony przy Kieleckiej, w okolicach szkoły, do której chodził. Zmarł nazajutrz nad ranem w Szpitalu Morskim w Redłowie.
34-letni Brunon Drywa został postrzelony na peronie SKM Gdynia Stocznia. Zmarł następnego dnia w Szpitalu Morskim w Redłowie.
Stanisław Sieradzan „doznał przestrzału klatki piersiowej połączonego z przestrzałem płuca prawego, wątroby, żołądka, tętnicy głównej i żyły próżnej oraz żebra VIII”. Stało się to w okolicy przystanku SKM Gdynia Stocznia albo po południu w rejonie Prezydium. Zmarł podczas operacji w Szpitalu Morskim.
17 grudnia 1970 w Gdyni zginęło osiemnastu młodych mężczyzn.
Aleksandra Boćkowska
[1] sza, Sklep czy rupieciarnia, „Dziennik Bałtycki” 1970, nr 285.
[2] sta, Jeszcze dwa statki oddadzą w tym roku stoczniowcy gdyńscy, „Dziennik Bałtycki” 1970, nr 289.
[3] sta, Nowy ośrodek zdrowia. Bar szybkiej obsługi i stołówki. Wczasy, kolonie, „Dziennik Bałtycki” 1970, nr 289.
[4] P. Brzeziński, Narastająca frustracja [w:] P. Brzeziński, R. Chrzanowski, A. Nadarzyńska-Piszczewiat, Zbrodnia bez kary. Grudzień 1970 w Gdyni, Gdynia 2020.
[5] Wypowiedź pochodzi z rozmowy przeprowadzonej przez Justynę Zając w 2014 roku w ramach projektu prowadzonego przez Muzeum Miasta Gdyni.
[6] T. Balbus, Ł. Kamiński, Wydarzenia grudniowe 1970 roku poza Wybrzeżem, 2002, [w:] J. Eisler, Grudzień 1970. Geneza, Przebieg, Konsekwencje, Warszawa 2020, s. 88.
[7] P. Brzeziński, R. Chrzanowski, E. Nadarzyńska‑Piszczewiat, dz. cyt., s. 14.
[8] Tamże, s. 15
[9] R. Chrzanowski, Krew na ulicach, [w:] P. Brzeziński, R. Chrzanowski, E. Nadarzyńska‑Piszczewiat, dz. cyt., s. 39.
[10] R. Chrzanowski, Krew na ulicach, [w:] P. Brzeziński, R. Chrzanowski, E. Nadarzyńska‑Piszczewiat, dz. cyt., Gdynia 2020, s. 39.